Nauka w wolnym społeczeństwie


W przekonaniu libertarian państwo powinno całkowicie wycofać się z finansowania nauki. Badania naukowe finansowane winny być w sposób całkowicie dobrowolny. Argument wskazujący, że państwowe finansowanie nauki jest uzasadnione, gdyż na wolnym rynku nauka byłaby – ze względu na istnienie efektu gapowicza – niedoinwestowana, jest nieprzekonujący na poziomie moralnym i wątpliwy z punktu widzenia metodologicznego.

1. Nauka jako dobro publiczne – przesłanki na rzecz państwowego finansowania nauki

Podstawowy argument na rzecz konieczności państwowego finansowania nauki związany jest z faktem, że nauka wydaje się przykładem dobra publicznego, w związku z czym istnieje duże zagrożenie, że na wolnym rynku mielibyśmy do czynienia z radykalnym jej niedoinwestowaniem. Dobra publiczne posiadają dwie charakterystyczne cechy:

  • ich sfinansowanie wymaga, by złożyło się na nie wiele osób,
  • osoby, które złożyły się na dane dobro publiczne, nie dysponują efektywnymi metodami pozwalającymi wykluczyć z korzystania z tego dobra osób, które na jego finansowanie się nie złożyły.

Te dwie cechy powodują, że istnieje duże ryzyko, że dobra publiczne nie powstaną na wolnym rynku. Skoro ci, którzy złożyli się na dane dobro publiczne, nie mogą uniemożliwić mi korzystania zeń, nie opłaca mi się na nie składać. Niech inni płacą, a ja będę jechał na gapę na ich wpłatach. Dołożenie się do wpłat innych miałoby sens tylko i wyłącznie, gdyby od mojej wpłaty zależało to, czy dane dobro publiczne powstanie, czy nie. Ale ponieważ na dobra publiczne składa się wielka liczba ludzi, pojedyncze wpłaty nie są na tyle istotne, by wpłynąć na to, czy dane dobro powstanie. Racjonalnym zachowaniem dla jednostki jest więc nie płacić za dobra publiczne, licząc, że inni je sfinansują. Jeśli je sfinansują, tym lepiej dla mnie. Jeśli inni będą się migać od płacenia, moja wpłata i tak nic by nie zmieniła. Jeśli wszystkie jednostki myśleć będą w ten sposób, wszystkie wybiorą strategię gapowicza i dobra publiczne nie powstaną. Tak oto jednostkowa racjonalność produkuję grupową irracjonalność.

Wydaje się, że nauka spełnia warunki bycia dobrem publicznym. Po pierwsze, by nauka mogła istnieć (na poziomie zbliżonym do obecnego), składać na nią musi się wiele osób czy podmiotów. Nauka jest dziełem zbiorowym – jej rozwój wymaga wysiłku wielkiej liczby ludzi, którzy działają często w rozproszeniu. Olbrzymia część nauki nie jest produkowana przez pojedynczych naukowców w formie łatwych do oddzielenia kapsułek wiedzy, które można by sprzedać potencjalnym klientom, ale tworzona jest przez strukturę przypominającą sieć, której okami są często nieznający się i posiadający odmienne cele naukowe badacze. Potencjalne zyski z uprawiania nauki nie mogą być w łatwy sposób określone z wyprzedzeniem przez osoby, które miałyby ją finansować. Bardzo często nie wiemy, komu i jakiego rodzaju zyski przynieść może rozwój danego obszaru badań. Co więcej, konkretne odkrycia naukowe mogą być wykorzystane nie tylko przez osoby działające na obszarach pozornie zupełnie niezwiązanych z daną dyscypliną, ale również przez osoby działające w innych momentach historycznych. Podstawowy problem w finansowaniu nauki polega na trudności połączenia ze sobą konsumentów (tych, którzy skorzystają z rozwoju nauki) i producentów nauki w jeden łańcuch finansowy. Producenci i konsumenci nauki są przestrzennie i temporalnie rozproszeni, często nie wiedzą (i nie mogą wiedzieć) o swoimi istnieniu. Gdy grupa fizyków pracuje nad rozwiązaniem problemu, którego wyniki wykorzystają inni fizycy, by rozwiązać inny problem, którego jednym z efektów będzie powstanie technologii, którą wykorzysta firma działająca czterdzieści lat później na innym obszarze globu – trudno znaleźć powiązanie między konkretnym klientem i producentem. Wszystko to prowadzić może do wniosku, że żadna jednostka czy pojedyncza firma nie będzie w stanie opłacić długotrwałych kosztów badań, które prowadziły do powstania jakiejś technologii. Problem ten opisuje się zazwyczaj przez wskazanie, że by mogła powstać możliwa do zmonetyzowania (a tylko za taką zapłacić mogą przedsiębiorcy) technologiczna część nauki (applied research), istnieć musi jej bardziej fundamentalna i zasadniczo niemożliwa do zmonetyzowania część teoretyczna, tzw. badania podstawowe (basic research).

Jak widać, trudno wyobrazić sobie, by nauka mogła być finansowana przez pojedyncze firmy. By nauka istniała, złożyć będzie musiało się na nią wiele podmiotów. Wydaje się jednak, że wspólne finansowanie nauki zagrożone będzie w wydatny sposób efektem gapowicza. Ponieważ (a) nie istnieją metody wykluczenia z korzystania z raz powstałego i ogłoszonego odkrycia naukowego i (b) wpłata pojedynczego podmiotu będzie zbyt mała, by wpłynąć na powstanie (lub nie) danego odkrycia, racjonalną strategią dla każdego podmiotu rynkowego będzie miganie się od współfinansowania nauki. W konsekwencji nauka będzie na wolnym rynku permanentnie niedoinwestowana.

Jak rozwiązać ten problem? To proste. Niech państwo zbierze podatek  (od płacenia podatku migać się nie da) od wszystkich obywateli i opłaci za jego pomocą naukowców, laboratoria i centra badawcze, które pracować będą nad rozwojem nauki. W dłuższej perspektywie czasowej wszyscy na tym skorzystamy. Choć odebranie podatnikom pieniędzy wiąże się z określoną stratą, jednak utracone zasoby wrócą do nich z nawiązką w formie odkryć naukowych i technologicznych, których nie dałoby się stworzyć na wolnym rynku. Państwowe finansowanie dóbr publicznych jest niczym szczepienie ochronne, przez chwilę boli, ale ostatecznie wychodzi nam na dobre – chroni przed o wiele większym bólem, który przyszedłby wraz z chorobą.

2. Kontrargument moralny („no i co z tego”?)

Istnieją zasadniczo trzy metody, za pomocą których można polemizować z tym argumentem – nie dotyczy to tylko nauki, w istocie są to 3 uniwersalne kontrargumenty na wszystkie argumenty na rzecz państwa tworzone z wykorzystaniem dyskursu ekonomicznego. Pierwszy kontrargument ma charakter czysto moralny. Załóżmy, że byłoby prawdą, że nauka w wolnym społeczeństwie byłaby permanentnie niedoinwestowana. „No i co z tego?” – odpowie deontologiczny libertarianin. W jaki sposób uzasadnia to prawo państwa do nakładania podatków na członków tego społeczeństwa? Dlaczego dobro związane z rozwojem nauki miałoby przeważyć zło związane z przymusowym poborem podatków? Skąd prawo władzy do zarządzania społeczeństwem w ten sposób? Fakt, że wolne społeczeństwo nie potrafiłoby poradzić sobie z jakimiś problemami, nie daje nam prawa do niewolenia tego społeczeństwa. Nie rozwijam tego argumentu, gdyż dla czytelników bloga powinien być on już na tym etapie zrozumiały (co nie znaczy, że muszą się z nim zgadzać – „dobrze uargumentowane” nie oznacza „prawdziwe”).

3. Kontrargument empiryczny („wcale nie!”)

Drugi kontrargument polegałby na wskazaniu, że nauka na wolnym rynku wcale nie byłaby niedoinwestowana, ale – wręcz przeciwnie – rozkwitałaby. Argumentu tego nie rozwijam, gdyż stoi on w sprzeczności z założeniami, które przedstawiam w argumencie trzecim, wskazującym, że nie wiemy i nie możemy wiedzieć, jak wyglądałaby sytuacja nauki w wolnym społeczeństwie i jak ocenić należy ewentualne zyski i koszty związane z zaangażowaniem państwa w jej finansowanie. Niemniej jednak argument taki mógłby powstać, tak jak istnieją argumenty wskazujące, że wycofanie się państwa z obszaru np. edukacji, opieki społecznej czy kontroli produktów, nie spowoduje osłabienia ich jakości, ale przeciwnie – ich radykalne polepszenie.

4. Kontargument metodologiczny („skąd wiesz?”) – krytyka teorii dóbr publicznych jako uzasadnienia interwencji państwowych

Choć teoria dóbr publicznych stanowi trafną analizę problemów, które mogą pojawić się w kontekście finansowania nauki w wolnym społeczeństwie, nie jest wystarczającym uzasadnieniem interwencji państwowych w tym zakresie. Z faktu, że na wolnym rynku mogłyby pojawić się jakieś problemy z finansowaniem niektórych form nauki (co mogłoby przez część osób zostać uznane za niekorzystne), nie da się w żaden niekontrowersyjny sposób wywieść, iż państwo ma prawo obrabowywać jednostki z pieniędzy i przeznaczać je na finansowanie nauki.

4.1. Fakt bycia dobrem ekonomicznym ma charakter subiektywny

Po pierwsze, ekonomiści, którzy wykorzystują teorię dóbr publicznych jako uzasadnienie przemocy państwowej, przeważnie ignorują, że zarówno fakt bycia dobrem publicznym, jak i fakt bycia dobrem ekonomicznym ma charakter relatywny, jest zależny od subiektywnych preferencji konkretnych jednostek. Dany obiekt (czy stan rzeczy) staje się dobrem ekonomicznym tylko wtedy, gdy jakaś jednostka uznaje, że posiadanie tego obiektu (czy aktualizacja tego stanu rzeczy) byłoby dla niej korzystne. Dany obiekt (czy stan rzeczy) jest dobrem publicznym, jeśli określona grupa ludzi uznaje go za dobro, wymaga on kolektywnego finansowania i, równocześnie, osoby te nie potrafią poradzić sobie ze sfinansowaniem jego na wolnym rynku. Nie jest jednak oczywiste, że z taką sytuacją mamy do czynienia w przypadku nauki. Istnieje wiele osób, które nie uważają, że ich sytuacja polepszy się w wyniku finansowania określonych obszarów nauki. Zauważmy, że nie istnieje coś takiego jak „nauka”. Jest to tylko zbiorcza metafora, pod którą kryje się wielkie zróżnicowanie dyscyplin i projektów badawczych. Łatwo zrozumieć to, zestawiając ze sobą nauki ścisłe, społeczne i humanistykę. Ktoś może uznawać, że rozwój nauk ścisłych jest dla niego korzystny, jednak nie uznawać, że korzystny jest rozwój nauk społecznych czy humanistycznych. Może uważać, że nauki społeczne są bezwartościowe lub wskazywać, że na ich obszarze generowane są teorie czy poglądy, które wydają mu się z jakichś względów niedopuszczalne.  Mogą więc istnieć osoby, które uznają naukę nie za dobro, ale za ekonomiczne „zło”. Dla osoby, która uznaje, że postęp technologiczny prowadzi do zguby i że ludzkość powinna zająć się raczej rozwijaniem ducha niż próbami zdominowania natury, rozwój nauki (niczym rozwój technologii militarnych) nie tylko nie przedstawia wartości, ale przeciwnie, jest czymś ocenianym negatywnie. Do niedawna pogląd taki wydawać mógł się nieco egzotyczny (co zresztą w procesie dowodzenia nie ma żadnego znaczenia, nie można bowiem nie uwzględniać czyichś preferencji tylko dlatego, że wydają nam się dziwaczne), ale w kontekście zagrożenia nuklearnego, zagrożeń związanych ze sztuczną inteligencją czy robotyzacją, obawy wiązane z nauką zdają się całkiem racjonalne. Dla postrzegających naukę jako zagrożenie efekt gapowicza, który utrudnia jej finansowanie, jest nie przekleństwem, ale błogosławieństwem. Ostatecznie więc założenie mówiące, że wszyscy zyskują na rozwoju nauki, wydaje się wielce wątpliwe.

4.2. Z ekonomicznej trudności w finansowaniu jakiegoś dobra nie wypływa moralne prawo do opodatkowywania społeczeństwa

Ekonomiczny model dobra publicznego mówi nam jedynie, jakie kłopoty pojawiać będą się w kontekście finansowania jakiegoś typu dóbr, nie mówi jednak, jakie kroki wolno przedsięwziąć, by tym problemom zaradzić. Jest prawdą, że pewne dobra trudniej sfinansować niż inne, ale nie da się z tego faktu wyciągnąć wniosku, że by sfinansować te dobra, wolno obrabowywać innych ludzi. By wyciągnąć tego typu wniosek (przynajmniej na obszarze ekonomii), musielibyśmy dowieść, że odebranie ludziom pieniędzy i przeznaczenie ich na finansowanie nauki polepszyłoby ich sytuację ekonomiczną. Tego jednakże nie jesteśmy w stanie zrobić. Każda interwencja państwa wymaga odebrania z użyciem przymusu dóbr należących do jednostek, co oznacza, że na czas trwania tej interwencji sytuacja tych jednostek się pogorszy. Nawet jeśli interwencja przyniosłaby w przyszłości jakieś korzyści (co, po pierwsze, nigdy nie jest pewne, po drugie, jest bardzo trudne do dowiedzenia), nie da się udowodnić, że zyski te wynagrodzą stratę użyteczności, którą jednostki odczuły, będąc obrabowane ze swoich dóbr. Dotyczy to nie tylko faktycznych interwencji państwowych, ale nawet hipotetycznej konstrukcji interwencji idealnej. Nie jesteśmy w stanie w żaden sposób dowieść, że opodatkowanie obywateli i przeznaczenie tych pieniędzy na naukę polepszy sytuację jednostek, które są zmuszone ją sfinansować.

4.3. Państwo nie jest narzędziem

Po trzecie, jak wskazują badacze związani z teorią wyboru publicznego, fakt, że na rynku możemy mieć kłopoty z finansowaniem jakiegoś dobra, nie oznacza, że państwo będzie potrafiło i (przede wszystkim) chciało rozwiązać te problemy. Byśmy mogli mieć pewność, że państwo będzie w efektywny sposób finansować naukę, jego działania musiałyby podlegać kontroli ze strony społeczeństwa, jednak taka kontrola miałaby – jak wskazywałem – charakter dobra publicznego, które nie zostałoby wyprodukowane na wolnym rynku. Nie można argumentować, że ludzie są ignorantami, trzymanymi w szachu przez efekt gapowicza, w związku z czym nie poradzą sobie z finansowaniem nauki, i równocześnie wierzyć, że będą oni na tyle świadomi i wolni od efektu gapowicza, by kontrolować państwo, by dbało ono o naukę. A to oznacza, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że choć nominalnym celem państwa będzie wspomaganie rozwoju nauki, faktycznie realizować będzie ono prywatne interesy rządzących i grup interesu, przejmując większość zasobów teoretycznie przeznaczanych na naukę. Społeczeństwo zaś nie będzie potrafiło nie tylko kontrolować państwa (by ono działało zgodnie z jego interesami), ale również nie będzie w stanie kontrolować tego, co dzieje się na obszarze nauki, a więc – w konsekwencji – ocenić, czy organizowana przez państwo dobrze wywiązuje się ze swego zadania. Dodatkowo, jak zawsze w takim wypadku, do kosztów państwowego finansowania nauki musimy doliczyć koszty związane z faktem, że państwo zdobędzie kolejne kompetencje.

4.4. Nie da się mierzyć ilości nauki

Po czwarte, teoria mówiąca, że na wolnym rynku nauka byłaby niedoinwestowana, nigdy nie została (i nie może zostać) dowiedziona. Nie wiemy (i nie wydaje się możliwe ustalić), jak wiele pieniędzy ludzie chcieliby przeznaczyć na finansowanie nauki na wolnym rynku. Można by tu zaproponować następującą metodę – zaprzestańmy subsydiowania nauki i zobaczmy, jak wyglądać będzie poziom jej finansowania na wolnym rynku. Taki eksperyment jednakże niewiele by nam powiedział:

  • Nawet jeśli określilibyśmy, że nakłady na naukę spadły, skąd wiedzielibyśmy, czy ich ilość jest nieoptymalna? Jeśli ludzie nie finansowaliby nauki, ale kupowaliby inne dobra, skąd mielibyśmy wiedzieć, że tak naprawdę wyżej cenią sobie naukę? Musielibyśmy uznać, że nie kupują pewnych dóbr, ale tak naprawdę chcieliby je kupować – takie stwierdzenie miałoby jednakże zupełnie arbitralny charakter. Jeśli nie wiemy, jaki jest „optymalny” poziom finansowania nauki, w jaki sposób moglibyśmy ocenić, że jego ilość jest zbyt mała?
  • Nauka nie jest dobrem homogenicznym i jednostki mogłyby chcieć pewnych form nauki, nie chcieć zaś innych – musielibyśmy więc określać odpowiednią ilość nauki dla każdej jej odmiany czy gałęzi.
  • Nawet gdyby okazało się, że na jakimś obszarze efektem prywatyzacji byłby spadek inwestycji w naukę, nie dałoby się dowieść, że zjawisko to jest konieczne. Fakt, że w pewnym miejscu coś się stało, nie jest dowodem, że (1) w innym miejscu musi się to stać, (2) że dana społeczność nie poradzi sobie z biegiem czasu z tym problemem.

Co więcej, sama idea, że jesteśmy w stanie jakoś mierzyć ilość nauki, wydaje się absurdalna. Jak mielibyśmy to robić? Mierząc liczbę publikacji naukowych? Liczbę ośrodków? Liczbę naukowców?

O ile teoria dóbr publicznych jest wartościowym modelem ekonomicznym wyjaśniającym, dlaczego z finansowaniem pewnych dóbr pojawić mogą się problemy, o tyle nie sprawdza się jako naukowy dowód na konieczność wprowadzenia państwowego finansowania tych dóbr. Ilość luk w rozumowaniu teoretyków dóbr publicznych jest zaiste przytłaczająca. By można było uznać, że proponowana przez nich teoria uzasadnia interwencje państwa, musielibyśmy przyjąć, że:

  • każda jednostka ceni dobro, jakim jest nauka (czy jakaś jej konkretna forma),
  • da się dowieść, że odebranie ludziom pieniędzy i sfinansowanie tego dobra będzie wiązało się ze wzrostem użyteczności konkretnych jednostek,
  • jesteśmy w stanie mierzyć ilość nauki,
  • ilość dóbr publicznych wyprodukowanych na wolnym rynku będzie nieoptymalna,
  • państwo będzie w stanie wyprodukować te dobra w większej ilości i lepszej jakości niż byłyby one wyprodukowane na wolnym rynku.

Założenia te są albo całkowicie nieprawomocne, albo wymagają przeprowadzenia dowodu, którego zwolennicy państwowego finansowania nauki nie potrafią przedstawić. Tak więc teoria wskazująca, iż państwo powinno finansować naukę jest nieprawomocna nie tylko pod względem moralnym, ale i ekonomicznym.

5. Źródła prywatnego finansowania nauki

W jaki sposób nauka mogłaby być finansowana w wolnym społeczeństwie? Wyróżnić możemy następujące grupy, które byłyby zainteresowane jej wspieraniem:
(1) prywatni przedsiębiorcy zainteresowani rozwojem nauk posiadających łatwe do określenia przedłużenia technologiczne,
(2) uniwersytety zainteresowane sprzedawaniem wiedzy,
(3) część społeczeństwa, która potrafi rozpoznać, że w jej długotrwałym interesie jest wspieranie nauki, i będzie finansować naukę mimo efektu gapowicza,
(4) mecenasi nauki wspierający ją w celach dobroczynnych,
(5) ci spośród naukowców, którzy byliby skłonni rozwijać naukę niezależnie od wysokości zysków, które mogą być związane z jej uprawianiem (a więc ci, którzy nie zostaliby odciągnięci na inne obszary gospodarki).

Dodatkowym, niezwykle istotnym czynnikiem, który umożliwiałby istnienie nauki bez konieczności państwowego finansowania, byłaby możliwość korzystania z odkryć naukowych produkowanych przez inne państwa (społeczność libertariańska mogłaby jechać na gapę, wykorzystując fakt, że inne społeczności zmuszane są do finansowania nauki).

5.1. Prywatni przedsiębiorcy

Prywatni przedsiębiorcy (szczególnie wielcy producenci przemysłowi) wspieraliby w pierwszej kolejności te gałęzie nauki, które rokują największe nadzieje na stworzenie możliwych do zmonetyzowania technologii. Działając w ten sposób, musieliby pośrednio utrzymywać cały gmach danej dyscypliny naukowej, podtrzymując jej instytucje i paradygmat. Nie można finansować długotrwałych badań, nie finansując równocześnie pewnych instytucjonalno-dyscyplinarnych struktur nauki, które konieczne są, by te badania mogły mieć miejsce. Nie można na duża skalę inwestować w technologię, nie inwestując równocześnie w badania podstawowe. Można więc liczyć, iż prywatne firmy będą łożyły pieniądze zarówno na badania mające bezpośrednie przełożenie technologiczne, jaki i utrzymywały (w ograniczonym stopniu) bardziej podstawową strukturę nauki w postaci zarówno określonych ram instytucjonalnych, jak i badań podstawowych. Zauważmy, że wobec braku obciążeń podatkowych w ładzie libertariańskim firmy posiadałyby o wiele większe zasoby, które można by przeznaczyć na badania tego typu. Oczywiście przedsiębiorcy mieliby silną zachętę, by jechać na gapę na wpłatach innych. Istnieją cztery argumenty, za pomocą których można osłabić tę teorię.

Po pierwsze, czekając, aż inna firma zainwestuje w badania, by następnie skopiować odkryte przez nią technologie, jadąca na gapę firma oddaje (przynajmniej na jakiś czas) pozycję lidera firmie inwestującej w naukę. Nim pozostałe firmy skopiują daną technologię, zaprojektują linię produkcyjną, wyprodukują swoje towary, stworzą mechanizmy marketingowe, lider rynku będzie w stanie przechwycić dużą część ich klientów, a ponieważ zachowania konsumenckie cechują się pewną bezwładnością, przewaga ta może utrzymywać się przez dłuższy czas. Co więcej, ponieważ opracowane technologie prawie zawsze można udoskonalać, lider rynku, który posiadać będzie aktywny zespół naukowy pracujący nad udoskonaleniami, będzie mógł liczyć, że – prowadząc dalsze badania – będzie zawsze o krok przed konkurentami, co zapewni mu nad nimi trwałą przewagę. Jeśli odkrycie umożliwia stworzenie od razu bardzo zaawansowanej i równocześnie mającej ciągły charakter technologii (technologii, której określone parametry dają się systematycznie udoskonalać), będzie mógł wprowadzać ją na rynek po kawałku, raz za razem odzyskując pozycję lidera.

Po drugie, jak wskazuje Terence Kealey, krytycy wolnorynkowego systemu finansowania nauki błędnie wyobrażają sobie naukę wraz z jej technologicznymi przedłużeniami jako dobro, które niezwykle łatwo podlega kopiowaniu czy zaadaptowaniu przez inne firmy. Jednak by zaadaptować czy skopiować dane odkrycie, potrzeba sztabu naukowców oraz dobrze wyposażonych laboratoriów. Firmom, które chciałyby jeździć na gapę, nie opłacałoby się dokonywać jednorazowych inwestycji w kapitał tego rodzaju. Nieefektywnym rozwiązaniem byłoby również utrzymywanie wielkiego sztabu naukowców, którzy bezczynnie czekaliby na odkrycia innych firm. Tak więc firmy, które zdecydują się działać na obszarach gospodarki, na których odkrycia technologiczne mają kluczowe znaczenie, będą musiały – chcąc, nie chcąc – inwestować w naukę. Nawet firmy, które chciałyby jechać na gapę, musiałyby zatrudniać naukowców, których celem byłoby adaptowanie technologii stworzonych przez innych. Byłoby racjonalne, by naukowcy ci w momentach przestoju (gdy nie ma możliwości wykorzystania cudzych odkryć) zajmowali się pracą nad stworzeniem nowych, oryginalnych innowacji, które dadzą firmie pozycję lidera. Jak wskazuje Kealey, istnieją dwa typy odkryć: odkrycia pierwszego i drugiego stopnia. Te pierwsze polegają na odkryciu jakichś nowych praw rządzących rzeczywistością, te drugie na dostrzeżeniu, w jaki sposób istniejące odkrycia naukowe mogą zostać wykorzystane w danej branży przemysłu. Firmy-gapowicze chciałyby zajmować się tylko tymi drugimi, jednak ponieważ są one o wiele rzadsze, skupiając się na nich naukowcy pracujący dla danej firmy, pozostawaliby zasadniczo bezczynni, dlatego racjonalnym rozwiązaniem jest, by naukowcy zajmowali się równolegle odkryciami pierwszego i drugiego stopnia.

Po trzecie, producenci z jednej gałęzi przemysłu mogą działać wspólnie, zbierając pieniądze na jakieś badania. Działając w ten sposób, nie będą wprawdzie mogli wyprzedzić siebie nawzajem (każdy z nich będzie mógł bowiem wykorzystać zdobytą w ten sposób wiedzę), ale uzyskają przewagę nad producentami innych dóbr. Producenci dużej części dóbr konkurują nie tylko wewnątrz danej gałęzi przemysłu, ale także z producentami z innych gałęzi. Nie jest tak, że koszyki dóbr, które nabywają konsumenci, mają określone proporcje jedzenia, kosmetyków, usług telekomunikacyjnych i turystycznych, transportowych i używek. Jeśli jakaś branża stworzy wspólnie produkt w znaczący sposób zwiększający użyteczność konsumentów, będą oni wydawali na niego więcej pieniędzy kosztem dóbr produkowanych wewnątrz innych gałęzi przemysłu. Ponieważ konkurencja przebiega nie tylko wewnątrz danej gałęzi rynku, ale także między gałęziami, producenci działający na jednym z obszarów rynku mogą współpracować, by zdobyć przewagę nad innymi obszarami rynku.

Po czwarte, producenci działający na obszarze danej branży mogą związać się dobrowolnymi umowami, które dawać będą pierwszeństwo w wykorzystaniu danej technologii naukowej (w formie czasowego monopolu) firmie, która pierwsza przedstawi projekt określonej technologii (takie samo rozwiązanie mogłoby pojawić się w kontekście prywatnego prawa patentowego). Tym sposobem firmy umawiałyby się, że dadzą czasową przewagę firmie, które zainwestowała pieniądze w rozwój danego obszaru technologii.

5.1.1. Jechanie na gapę na odkryciach naukowych stworzonych przez inne państwa

Istnieje jeszcze jedna, często pomijana metoda finansowania nauki przez przemysł w ładzie wolnościowym. Firmy działające na obszarach, na których nauka została sprywatyzowana, mogą wykorzystywać fakt, że nauka nie została sprywatyzowana w innych państwach i że państwa te łożą wielkie sumy na rozwój nauki. Społeczności żyjące w ładzie wolnościowym wykorzystywałyby odkrycia stworzone w innych formach ładu. Zauważmy, że ten argument działa komplementarnie z argumentem mówiącym, że firmom opłacałoby się inwestować w badania podstawowe (jeśli jeden nie jest prawdziwy, prawdziwy musi być drugi). Istnieją tu dwie możliwości:

  • Albo technologiczne aplikacje badań podstawowych są bardzo proste do wykonania i nie możemy liczyć, że komercyjne firmy będą zajmowały się badaniami podstawowymi. Jeśli jednak tak by było, firmy mogłyby z łatwością wykorzystywać badania tworzone w innych krajach.
  • Albo technologiczne aplikacje badań podstawowych są skomplikowane i wymagają licznego sztabu naukowców oraz odpowiednich laboratoriów. Jeśli tak by było, firmy działające w ładzie wolnościowym nie mogłyby jechać na gapę i same inwestowałyby w badania.

W każdym z przypadków możemy liczyć, że nauka zostanie sfinansowana na wolnym rynku. Jest mało prawdopodobne, że ład libertariański obejmie w najbliższym czasie cały świat, a to oznacza, że państwa lub łady, w których nie będzie państwowego finansowania nauki, mogą wykorzystywać fakt, że inne państwa będą inwestowały pieniądze w naukę. Już teraz praktycznie cała nauka powstaje poza naszym krajem i głównym zadaniem polskich naukowców jest przyswajanie wiedzy, którą stworzyli inni. Ostatecznie więc albo nie musimy produkować nauki, gdyż możemy korzystać z nauki finansowanej przez innych, albo nie jest to możliwe, gdyż by korzystać z nauki, trzeba na stałe zatrudniać dużą liczbę naukowców, jeśli jednak tak jest, to główny argument przeciwko prywatnemu finansowaniu nauki upada. Okazuje się więc, że istnieją bardzo dobre argumenty, by wierzyć, że prywatne korporacje rozwijałyby badania naukowe.

5.2. Uniwersytety

Badania naukowe finansowane byłyby przez uniwersytety. Choć edukacja i nauka to dwa odmienne dobra ekonomiczne (to pierwsze jest dobrem prywatnym, to drugie spełnia warunki dobra publicznego), bardzo często produkcją obu z nich zajmują się te same osoby. Uniwersytetom zależałoby, by studenci mogli uczyć się od najlepszych specjalistów w danej dyscyplinie i by przyciągnąć tych specjalistów (którzy przyciągaliby studentów), oferowaliby im możliwość prowadzenia badań. Uniwersytety zapewniałyby naukowcom nie tylko wynagrodzenie, ale pozwalałyby im przeznaczyć część swego czasu pracy na badania naukowe, jak również zapewniałyby odpowiednie zaplecza technologiczne (podobną rolę mogłyby pełnić szkoły). Uniwersytety współpracowałyby również z firmami, które zamawiałyby u nich badania (zarówno mniejsze firmy, które nie miałyby zasobów, by utrzymywać naukowców na stałe, jak i większe firmy, które potrzebowałyby badań czy ekspertyz na innych obszarach niż te, którymi zajmują się na co dzień). Wydaje się więc, że nauka rozwijałaby się nie tylko przy firmach działających na obszarze przemysłu, ale również na uniwersytetach, łączących działalność edukacyjną z komercyjną działalnością naukową.

5.3. Społeczne finansowanie nauki

Mamy prawo wierzyć, że część społeczności żyjącej w ładzie libertariańskim rozpoznałaby zarówno wagę nauki dla rozwoju tej społeczności, jak również swój prywatny moralny obowiązek w tejże nauki finansowaniu. Można spodziewać się, że wiele osób przeznaczałoby niewielką część swoich zarobków na wspieranie różnego rodzaju fundacji, które zajmowałyby się wspieraniem nauki. Choć takie fundacje dysponowałyby mniejszymi budżetami niż współczesne państwa, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że – na podobnej zasadzie jak w przypadku prywatnych firm charytatywnych – wydawałyby pieniądze w bardziej wydajny sposób (większa ich część trafiałaby do naukowców, mniejsza zaś przeznaczana byłaby na biurokrację). Co więcej pieniądze zbierane przez te instytucje trafiałyby na te obszary nauki, które ofiarodawcy uznają za najbardziej istotne. Fundacje finansujące naukę musiałyby dowieść donatorom, że ich pieniądze przeznaczane są na istotne odkrycia naukowe.

5.4. Mecenat

Specyficzną wersją społecznego finansowania nauki byłby mecenat. Mecenasi nauki (zamożni przedsiębiorcy czy spadkobiercy wielkich fortun) – bądź ze względu na wyznawane wartości, bądź w celu podniesienia swojej pozycji w oczach społeczeństwa – przekazywaliby część swoich majątków na badania naukowe. Takie działania podejmowane są już teraz zarówno przez wielkie firmy, którym takie działania pomagają zjednać sobie konsumentów, jak i przez bogate jednostki, które zapisać chcą się w historii jako ci, którzy popchnęli naukę do przodu.

5.5. Jednostka jako motor napędowy nauki

Duża część osiągnięć naukowych w historii ludzkości stworzona została przez jednostki, dla których rozwijanie nauki było celem samym w sobie, za nagrodę zaś wystarczyła im satysfakcja z nim związana. Część naukowców (niezwykle często tych najbardziej oddanych nauce) zajmowałaby się nią praktycznie niezależnie od tego, jakie zyski związane byłyby z jej uprawianiem. Jest prawdą, że nauka do rozwoju potrzebuje zasobów, ale jest również prawdą, że bardzo często najważniejszym zasobami są czas i zdolności intelektualne, które naukowcy są w stanie poświęcić nauce niezależnie od nagród, które na nich czekają. Innymi słowy, niezależnie od sposobu finansowania nauki, zawsze istnieć będą jednostki skłonne poświęcać swój czas i życie, by rozwijać naukę. Oczywiście, im lepsze warunki pracy zapewni im dana społeczność, tym na lepsze efekty ich pracy możemy liczyć, niemniej jednak nie powinniśmy zapominać, że miłość do prawdy zawsze była jednym z najważniejszych czynników skłaniających jednostki do pracy naukowej.

6. Prywatne finansowanie a kształt nauki – społeczna kontrola nad nauką

Taki sposób finansowania nauki różniłby się zasadniczo od sposobu, z którym mamy do czynienia dziś, w którym pieniądze są zabierane społeczeństwu siłą i (po przejęciu części przez państwo) przekazywane arbitralnie wybranym naukowcom, którzy rozwijają te obszary nauki, które państwo uznaje za słuszne. W przypadku prywatnego finansowania nauki każdy podmiot: (a) płaciłby za badania, które uznaje za najbardziej perspektywiczne w kontekście swoich celów, (b) miałby kontrolę nad działaniami tych, którzy otrzymują pieniądze, dzięki groźbie wycofania swego wsparcia. Dzięki temu kształt nauki odpowiadałby w o wiele większym stopniu kształtowi oczekiwań jednostek dotyczących jej rozwoju (tak jak pojawiające na rynku produkty są odpowiedzią na potrzeby konkretnych jednostek).

Przedstawiony wcześniej model nauki jako dobra publicznego generującego rozproszone zyski i posiadającego rozproszone „autorstwo” niezwykle często traktowany jest jako retoryczna tarcza, która pozwala państwowym naukowcom odparowywać wszelkie ataki o niegospodarność i brak rezultatów. Gdy zaniepokojeni nikłymi rezultatami działań państwowych naukowców ludzie pytają o powód takiego stanu rzeczy, prócz rutynowych narzekań na za niskie budżety (na które chronicznie cierpi każda instytucja państwowa) słyszą zawsze, że zyski z uprawiania nauki nie są widoczne dla niewprawnych oczu niepotrafiących dostrzec związku między konkretnymi badaniami i dwadzieścia lat późniejszymi odkryciami, którym badania te utorowały drogę. Choć jest faktem, że zyski z uprawiania nauki często nie są łatwe do dostrzeżenia (szczególnie dla osób z zewnątrz), to argument ten nie powinien być używany jako rodzaj immunitetu, który zwalnia naukowców z konieczności legitymizowania się społecznie użytecznymi wynikami (a to oznacza nie tyle, że nauka powinna przynosić korzyści, ale że korzyści te powinny być większe niż jej koszty). W ładzie wolnorynkowym naukowcy musieliby przekonywać osoby, które chcą zainwestować w badania, że istnieje powiązanie między tymi badaniami a możliwymi zyskami społecznymi. W systemie państwowym społeczeństwo traci jakąkolwiek kontrolę nad tym, czym zajmują się naukowcy, a to prowadzi do braku efektywności, błędnej alokacji zasobów i marnotrawstwa.

Pozbawiona konieczności przedstawiania związków z pomyślnością konkretnych jednostek nauka państwowa zaczyna żyć własnym życiem, nie oglądając się na dobro tych, którzy ją finansują. Proces ten jest szczególnie wyraźny w przypadku nauk społecznych czy humanistycznych, które w wielu wypadkach zajmują się problemami tak bardzo oddalonymi od „prawdziwego życia”, że sami humaniści mają olbrzymie trudności z pokazaniem, w jaki – choćby zapośredniczony – sposób, mogłyby one pomóc społeczności, która jest zmuszona je utrzymywać. Brak związku między zarobkami a produktywnością i – co istotniejsze – brak informacji zwrotnej ze strony społeczeństwa każe domniemywać, że na obszarze nauki dochodzi do gigantycznego marnotrawstwa zasobów. Marnotrawstwo to nie może być dostrzeżone spoza akademii, gdyż społeczeństwo nie posiada wystarczających kompetencji, by ocenić, czy pieniądze zostały zainwestowane we właściwy sposób. Jak zwykle w przypadku działań państwa, gruba warstwa agnostycyzmu chroni poczynania jego urzędników przed krytyką ze strony jednostek, którzy to państwo utrzymują. Zwykły człowiek nie posiada narzędzi, by zrozumieć, czy odebrane mu pieniądze używane są w sposób, który przyniesie mu jakąkolwiek korzyść. Co więcej, marnotrawstwo to nie zostanie również dostrzeżone (i nagłośnione) z wnętrza nauki, gdyż naukowcy nie mają w tym żadnego interesu. A to oznacza, że naukowcy mogą robić w zasadzie to, co im się podoba, a jedyną instancją, która ich kontroluje jest państwo. Społeczeństwo – główny konsument nauki – nie posiada żadnego wpływu na kształty, jakie ona przyjmuje. Teraz, jak sądzę, łatwiej zrozumieć, dlaczego problem dóbr publicznych jest problemem wydumanym – choć z ekonomicznego modelu może wynikać, że nauka na wolnym rynku może być w pewnym subiektywnym sensie niedoinwestowana, to wszystko wskazuje na to, że zasoby, które są inwestowane w państwową naukę, są w olbrzymiej części marnowane.

Wobec faktu, że nauka wydaje się dobrem publicznym, wolne społeczeństwo mogłoby mieć pewne problemy z jej finansowaniem. Dysponowałoby ono jednak szeregiem strategii, które pozwalałyby ten problem rozwiązać. Nawet gdyby większość z nich zawiodła, pozostaje darmowe korzystanie z nauki produkowanej w innych państwach. A co – ktoś może protestować – jeśli ład libertariański obejmie cały świat i nigdzie nauka nie będzie stymulowana w odpowiedni sposób? Cóż, jeśli ład libertariański zapanuje (idealnie złe słowo) na całym świecie, jakoś pogodzę się ze spowolnieniem rozwoju naukowego.

Ten blog również należy do kategorii dóbr publicznych i jego istnienie zagrożone jest efektem gapowicza (swoją drogą, dobra ilustracja tezy, że ta sama rzecz dla jednych może być ekonomicznym dobrem, dla innych – np. lewicowców – zaś złem).
Nie jedź na gapę!
Wesprzyj bloga przelewem na konto:
Bank Zachodni WBK
31 1090 1447 0000 0001 0168 2461

Udostępnij

14 Comments:

  1. „Po czwarte, producenci działający na obszarze danej branży mogą związać się dobrowolnymi umowami, które dawać będą pierwszeństwo w wykorzystaniu danej technologii naukowej (w formie czasowego monopolu), firmie, która pierwsza przedstawi projekt określonej technologii.”
    Może tak by było, a może by tak nie było 🙂 Warto byłoby dodać wyjaśnienie, że jednak nie sposób tego przewidzieć, zależy to od wielu czynników, okoliczności i spontanicznych działań kreatywnych jednostek. Znając autora śmiało zakładam, że potraktował to jako oczywistość, ale cześć czytelników może odebrać taką wymieniankę potencjalnych rozwiązań jako wróżenie z fusów. Wydaje mi się, że żeby niepotrzebnie nie narażać się na niesłuszne zarzuty – wynikające z nieporozumienia między autorem, a czytelnikiem – warto jednak uzupełniać takie wymienianki potencjalnych rozwiązań krótkim komentarzem na temat samego charakteru tych przewidywań.

    „Jest prawdą, że nauka do rozwoju potrzebuje zasobów, ale jest również prawdą, że bardzo często najważniejszym zasobem jest w jej kontekście własny czas i zdolności intelektualne” – zwłaszcza w kontekście nauk społecznych – nie jest tu potrzebny Wielki Zderzacz Hadronów.

    1. Masz rację. Uznałem za oczywiste, że te argumenty, że da się jakoś przezwyciężyć efekt gapowicza, mają charakter spekulatywny i że nie wiadomo, jak by było. Być może warto to dookreślić.

      Mam taką metodę, że jak staje przed takim problemem, to zbieram i wymyślam maksymalnie dużo argumentów i potem część z nich usuwam, jak przestaje w nie wierzyć, a część zostawiam. Potem rzucam nimi w czytelnika i patrzę, które się przylepią, a które nie. Sęk w tym, że dość trudno określić, na ile takie rzeczy są realne. Może to pomoże w 0,5%, a może w 2,5% (wbrew pozorom – istotna różnica). Więc trochę czytelnik musi sam rozsądzić.

      Ja sam silnie wierzę w argument o jechaniu na gapę (no i w to, że jednak to wcale nie jest takie hop-siup „ukraść” komuś technologię). Jakbym miał jakichś współpracowników, to bym im zlecił próbę oszacowania, jak to wygląda w przypadku Polski. Ile rzeczy u nas rzeczywiście się wymyśla i wdraża, a na ile Polska nauka to bardzo kosztowne kserowanie i tłumaczenie nauki światowej. Trochę

      W ogóle fajnie byłoby stworzyć jakiś model tego obiegu odkryć naukowych w kontekście Polski i świata. Czasem mam taką myśl, że może to wszystko, co się robi w ramach Polskiej nauki jest cakowicie niewspółmierne do kosztów (na zasadzie 1/100), ale mam predylekcję do radykalnych (antypaństwowych) wniosków, więc nie mogę ufać takim przeczuciom.

      Na pewno duża część humanistyki i nauk społecznych jest bardzo mało wartościowa (w sensie: nakłady się nie zwracają), ale znęcanie się nad humanistyką to jako łowienie ryb w beczce, łatwy cel.

      1. „Ile rzeczy u nas rzeczywiście się wymyśla i wdraża, a na ile Polska nauka to bardzo kosztowne kserowanie i tłumaczenie nauki światowej (…)
        W ogóle fajnie byłoby stworzyć jakiś model tego obiegu odkryć naukowych w kontekście Polski i świata.”

        Problem byłby ze zdefiniowaniem, co jest tym wymyślaniem i tworzeniem, a co jest odtwarzaniem i kopiowaniem. Z takiego raportu pewnie możnaby wyciągnąć ciekawe wnioski, ale jego opracowanie to niezwykle pracochłonne zajęcie. Wydaje mi się, że z inwestycją w tego typu przedsięwzięcie też można przesadzić przy tych możliwościach organizacjyjnych i przy tej intelektualnej mocy przerobowej. Być może libertarianie nie udzielili jeszcze wystarczająco przemyślanych odpowiedzi na o wiele bardziej elementarne pytania, niż pytanie o model obiegu nauki w Polsce, ot na przykład tematy dotyczące medycyny, czy epidemiologii 😉

        Tak sobie myślę – dodałbym jeszcze, że wykorzystanie państwa jako narzędzia do finansowania nauki jest problematyczne, bo generuje u badaczy skrzywienie poznawcze i konflikt interesów odnośnie kwestii samego finansowania nauki przez państwo oraz odnośnie roli państwa w życiu społecznym w ogóle. O ile nie musi to być zasadą – skrzywienie poznawcze zawsze można przezwyciężyć intelektualną rzetelnością – to trzeba pamiętać, że sam fakt finansowania nauki przez państwo musi wywoływać w naukowcach tendencję do popełniania błędu poznawczyego polegającego na przesadnie przychylnym stosunku do roli państwa w rozwiązywaniu problemów społecznych. Ten systematyczny błąd będzie zapełniał wszelkie luki w racjonalnym dyskursie wszędzie tam, gdzie pojawi się intelektualna niestaranność, czy niefachowość, nawet mimo braku złej woli naukowców. Pro-state bias? 🙂

        1. „Problem byłby ze zdefiniowaniem, co jest tym wymyślaniem i tworzeniem, a co jest odtwarzaniem i kopiowaniem.”

          No pewno dałoby się wymyślić jakieś metody oceny. Np. że tworzone w Polsce publikacje są cytowane i wykorzystywane przez innych naukowców, których prace z kolei przyczyniły się do tworzenia jakichś technologii korzystnych społecznie. Co swoją drogą nie byłoby dowodem, że warto inwestować w naukę. Pytanie brzmi – dlaczego nie jechać na gapę. Jechanie na gapę powinno być defaultową strategią.

          „Wydaje mi się, że z inwestycją w tego typu przedsięwzięcie też można przesadzić przy tych możliwościach organizacjyjnych i przy tej intelektualnej mocy przerobowej. Być może libertarianie nie udzielili jeszcze wystarczająco przemyślanych odpowiedzi na o wiele bardziej elementarne pytania, niż pytanie o model obiegu nauki w Polsce, ot na przykład tematy dotyczące medycyny, czy epidemiologii”

          Takie badanie nie musiałoby być robione w kontekście libertarianizmu. Chodziłoby o stworzenie modelu wyjaśniającego ewentualne zyski z państwowego finansowania nauki.

          „Tak sobie myślę – dodałbym jeszcze, że wykorzystanie państwa jako narzędzia do finansowania nauki jest problematyczne, bo generuje u badaczy skrzywienie poznawcze i konflikt interesów odnośnie kwestii samego finansowania nauki przez państwo oraz odnośnie roli państwa w życiu społecznym w ogóle”

          Tak właśnie jest.

  2. Wydaje mi się, że termin „efekt gapowicza” jest niefortunny.

    W literaturze angielskiej jest popularne słowo „freeriding” oznaczające po prostu uzyskanie czegoś bez poniesienia kosztu, które samo w sobie wygląda na neutralne. Każdy jest freeriderem opalając się w darmowo dostępnym słońcu, jeżdżąc autostopem, albo wąchając czyjeś perfumy.

    Tymczasem bycie gapowiczem kojarzy się jednoznacznie negatywnie ze złamaniem kontraktu poprzez nieautoryzowane wykorzystanie czyichś dóbr materialnych (jazda busem bez biletu, autostradą bez winiety, etc.), lub ogólniej ze złamaniem NAP.

    To, czy wykorzystanie idei, albo prawa natury które ktoś kiedyś odkrył cokolwiek łamie, wcale nie jest oczywiste. O kontrakcie trudno mówić, choćby ze względu na brak określenia ceny. A zwolenników poglądu jakoby prawo natury lub ogólna abstrakcyjna idea mogły być przedmiotem własności to nawet wśród infozawłaszczaczy trudno znaleźć. Nie mówiąc już o tym, że trudno je zwrócić odkrywcy, gdy się nie spodobają niedoszłemu nabywcy.

    Z podobnych względów wypisywanie pod artykułem hasła „nie bądź gapowiczem i wesprzyj” jest niestosowne. Wypadałoby się zdecydować. Albo schować tekst za paywall, albo sformułować zachętę do wsparcia która nie obraża czytelnika.

    1. Prawda, nie jest do końca fortunne. Acz angielskie free rider też ma negatywną konotację.
      Tak już się utarło w literaturze ekonomicznej.

      Należy więc to słowo rozumieć metaforycznie. Kiedy mówię: „Nie bądź gapowiczem”, to chodzi mi nie o to, że łamie kontrakt, ale że korzysta z czegoś, za co nie płaci.

      Ale tak ogólnie, to raczej nie mam z tym problemu, że ktoś to czyta za darmo. Po prostu sugeruje, że im więcej dostanę donacji, tym większą będę miał zachętę ekonomiczną, by dalej pisać. Ale oczywiście pisać będę tak czy tak.

      1. Proszę porównać angielskie objaśnienia:

        „https://www.thefreedictionary.com/Freerider”
        „https://www.merriam-webster.com/dictionary/free ride”

        z objaśnieniem polskim:

        „https://sjp.pwn.pl/szukaj/gapowicz.html”

          1. Ale mógłby też na przykład być „autostopowicz” 🙂
            To słowo pozbawione negatywnego podtekstu.

            A jeszcze lepiej brzmiałby „efekt gratisu” 🙂
            Maksymalnie neutralny.

        1. „Ale mógłby też na przykład być „autostopowicz” :)”

          Autostopowicz wsiada do pojazdu po tym, jak otrzyma spersonalizowaną zgodę ze strony kierowcy, więc to nie pasuje.

          „A jeszcze lepiej brzmiałby „efekt gratisu” :)”

          To chyba już bardziej, ale jakoś mi to nie brzmi. Póki co zostajemy przy gapowiczu.

          1. Celowo podaję tego autostopowicza, żeby pokazać, że operujemy z pewnym podświadomym uprzedzeniem (a może nas zaprogramowano ???). Zniekształcenie jest tej samej natury co przy gapowiczu. W pierwszym przypadku użyty termin implikuje zgodę podwożącego, choć tak być nie musiało. W drugim przypadku implikuje, że tej zgody nie było, choć tak być nie musiało. To jest idealnie symetryczne. Ten sam błąd, ze znakiem minus. Dlaczego preferować gapowicza ?

            Trochę to przypomina dyskusje o IP: tyle razy powtórzono słowo własność, że dzisiaj mało kto wątpi, że to własność, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ale czy na początku, w 17 czy 18 wieku, ktokolwiek odróżniał jakąś „własność intelektualną” od wszystkich ówczesnych monopoli ? Niewykluczone, że upowszechnienie takich regulacji jest w części skutkiem zmian w języku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.