Argumenty za finansowaniem kultury przez państwo
Zwolennicy państwowego finansowania kultury wskazują na trzy problemy, które wiązałyby się z przejściem do systemu całkowicie wolnorynkowego:
(1) W ładzie wolnorynkowym część społeczeństwa nie miałaby dostępu do pełnowartościowej kultury. Ludzi znajdujących się w trudnej sytuacji finansowej nie byłoby stać, by płacić rynkowe ceny za bilety do teatrów, filharmonii, kin, galerii, muzeów itd.
(2) W ładzie wolnorynkowym ludzie przeznaczaliby na kulturę mniej pieniędzy niż w systemie państwowym, przez co wiele obszarów kultury byłoby niedoinwestowanych.
(3) Fakt niedoinwestowania wiązałby się z kolejnym, jeszcze poważniejszym problemem: na wolnym rynku utrzymałyby się tylko te formy kultury, na które jest duże zapotrzebowanie społeczne, nie zaś te, które są najbardziej wartościowe. Bez instytucji państwowego mecenatu duża część wizjonerskiej, awangardowej, nienastawionej na masowe gusta kultury zostałaby skazana na niebyt. W systemie kapitalistycznym wybitni twórcy miast rewolucjonizować sztukę, pracować będą w restauracjach, sklepach, korporacjach itd., prym wieść będą zaś twórcy tandetnej, bezmyślnej, schlebiającej najniższym gustom kultury rozrywkowej. W efekcie poszkodowani zostaliby nie tylko najbardziej wyrafinowani odbiorcy kultury (których, siłą rzeczy, jest mniejszość), ale także cała społeczność – niedofinansowanie najbardziej ambitnych obszarów kultury, doprowadziłoby bowiem do obniżenia poziomu całej kultury, a co za tym idzie do daleko posuniętego osłabienia więzi społecznych. Z produkcją kultury związane są silne efekty zewnętrzne – choć na jej rozwoju zyskujemy wszyscy, nie wszyscy chcą ją finansować (bądź nie zdając sobie sprawy z roli, jaką odgrywa ona w naszym życiu, bądź zamierzając jechać na gapę na wpłatach innych), co grozić może powolnym rozkładem kultury, który pociągnąć może za sobą rozpad relacji społecznych.
Państwowe finansowanie kultury jest więc konieczne, by zapewnić optymalną ilość i jakość kultury. Jego efektem jest polepszenie – w dłuższym trwaniu – sytuacji wszystkich członków społeczeństwa, także tych, którzy, pozornie, korzystają z kultury w bardzo ograniczonym zakresie.
Subsydiowanie kultury opiera się na przemocy
Przedstawione argumenty wielu wydadzą się przekonujące, szczególnie przekonująco brzmią one w ustach zatroskanych losem kultury ludzi sztuki. Jest jednak znamienne, że ta retoryka troski praktycznie zawsze pomija istotę procederu związanego z finansowaniem kultury. Ci, którzy łamiącym głosem mówią o zaletach państwowego mecenatu nad kulturą, zbywają milczeniem przemoc, która ów mecenat umożliwia. Pieniądze, za pomocą których państwo wspiera kulturę, nie pochodzą z dobrowolnych datków społeczeństwa, ale są mu odebrane z użyciem przemocy. Jednostka, która odmówi finansowania kultury (odmówi płacenia podatków), zostanie do tego zmuszona siłą, a jeśli będzie się bronić zostanie uwięziona, zaś w ostateczności po prostu zabita. Zapytać trzeba, czy takie działanie uznalibyśmy za moralne, gdyby dopuściła się go prywatna osoba? Załóżmy, że mam zamiar skomponować wspaniałą symfonię lub napisać tom wierszy, który zrewolucjonizuje – tak mi się wydaje – współczesną poezję. By to zrobić, muszę mieć środki, dzięki którym będę mógł się utrzymać, gdy oddawać będę się pracy twórczej. Jednak mimo moich próśb nikt nie chce dać mi tych pieniędzy. Część ludzi twierdzi, że nie ma pieniędzy, z pomocą których mogłaby mi pomóc. Część nie interesuje się muzyką poważaną czy awangardową poezją i nie widzą powodu, by finansować mój projekt. Część nie wierzy, że to, co mam zamiar stworzyć, będzie tak wspaniałe, jak mi się wydaje. Wolą oni wspierać innych artystów. Mała grupa z radością przyjmie powstania mojego dzieła, ale z różnych powodów (mają inne wydatki, nie wiedzą o moich planach, liczą, że nawet jeśli nie zapłacą, to w końcu ono do nich dotrze) nie chce go sfinansować. Czy w takiej sytuacji miałbym prawo obrabować te osoby, by zapewnić sobie możliwość utrzymania na czas tworzenia dzieła sztuki? Czy wolno mi podejść do kogoś, kto nie chce czytać mojej poezji i grożąc mu pistoletem, zażądać, by sfinansował jej tworzenie? Czy ocena moralna tego czynu zmienia się, gdy jestem przekonany, że moja poezja jest genialna? Czy zmienia się, gdy przekonani są o tym krytycy literaccy? Czy wolno mi zabić tę osobę, jeśli nie będzie chciała oddać mi swoich pieniędzy i zacznie się bronić? Jeśli takie działanie jest moralnie niedopuszczalne w przypadku jednostki, dlaczego – gdy dopuszcza się go państwo – nie widzimy w nim nic złego? Libertarianie uznają, że musimy odrzucić dualizm moralny, który każe nam przykładać inną moralną miarę do działań jednostek, inną zaś do działań państwa. Utrzymujący się z pieniędzy państwowych twórcy kultury przedstawiają się jako osoby zatroskane o dobro społeczne, pomyślność narodu i przyszłość sztuki, ale ktoś, kto rozpoczyna swą działalność od obrabowania niewinnych ludzi, nie powinien wypowiadać się z troską na temat kultury, jedyną kulturą, jaką propaguje, jest bowiem kultura przemocy. Wielu twórców będących zwolennikami państwowego finansowania kultury prawdopodobnie nigdy nie przemyślała dogłębnie tego problemu i nie rozumie, że pieniądze, dzięki którym tworzą, zostały zrabowane, jednakże – mój Boże – kto powinien być tego świadom, jeśli nie czuli są na najlżejsze poruszenia duszy artyści. Jeśli domagasz się, by twoja twórczość wspierana była przez dotacje państwowe, domagasz się, by reszta społeczeństwa była obrabowywana z własności, byś ty mógł tworzyć. I nic, co stworzysz, nie jest w stanie wynagrodzić cierpienia tych, którzy zostali okradzeni, byś miał pieniądze na swoją działalność. W farbie, którą malujecie obrazy, zbyt jaskrawo widać domieszkę krwi tych, z których pieniędzy kupiono wam te farby. Symfonie, które komponujecie, nie zagłuszą krzyku ofiar przemocy państwowej. Litery, z których składacie poezje, to te same litery, z których państwo układa kodeks karny.
Kto zyskuje na dotowaniu kultury?
Ukazawszy oparty na przemocy charakter finansowania kultury przez państwo (wystarczy to, by zupełnie odrzucić tę ideę), przeanalizujmy argumenty przeciwników likwidacji państwowych subsydiów. Argument wskazujący, że subsydiowanie kultury jest konieczne, gdyż w systemie wolnorynkowym duża grupa ludzi będzie wyłączona z udziału w życiu kulturalnym, przedstawiany jest w złej wierze. Nawet jeśli uznalibyśmy, że państwo powinno pomagać osobom, które nie mają dostępu do kultury (libertarianie wierzą, że pomoc taka powinna być – i byłaby – świadczona dobrowolnie), trudno zrozumieć, w jaki sposób uzasadniać miałoby to państwowe finansowanie kultury. Jeśli państwo rzeczywiście zatroskane byłoby losem najbardziej potrzebujących, winno przekazać im pieniądze, za pomocą których mogliby nabyć dobra kultury (lub inne potrzebne im dobra), nie zaś oddawać te pieniądze twórcom kultury. Takie rozwiązanie nie byłoby jednak satysfakcjonujące dla artystów, którzy obecnie żyją z subsydiów. Wyobraźmy sobie kobietę pracującą w supermarkecie, zarabiającą 2000 zł i jej męża, który, pracując w fabryce mebli, otrzymuje 2500 zł. Mają oni na utrzymaniu dwójkę dzieci, muszą płacić za mieszkanie, opłacać rachunki itd., słowem, ledwo wiążą koniec z końcem. Pytanie brzmi, czy gdybyśmy dali im dodatkowe 200 zł, wydaliby je na bilety do teatru lub muzeum? Możliwe, bardziej jednak prawdopodobne, że przeznaczyliby je na jedzenie, ubrania dla dziecka, buty, lekarstwa, alkohol lub papierosy. Zwolennicy państwowego finansowania kultury doskonale zdają sobie z tego faktu sprawę – wiedzą, że pieniądze te prawdopodobnie nie trafiłyby do artystów – dlatego chcą, by państwo, miast pozwolić ludziom wydawać pieniądze zgodnie z ich potrzebami, odbierało im je w formie podatków i następnie – pod pozorem zapewniania kultury ubogim – subsydiowało produkcję kultury. Subsydiowanie kultury nie pomaga jednak biednym ludziom, pieniądze nań wydawane trafiają bowiem nie do potrzebujących, ale do producentów kultury. Nawet jeśli producenci ci sprzedają tę kulturę po zaniżonych cenach lub rozdają ją za darmo, nie jest to ta forma pomoc, której potrzebują najbiedniejsi.
Ilość kultury na wolnym rynku
Drugi argument polega na wskazaniu, że na wolnym rynku – wobec braku państwowego mecenatu – produkcja kultury byłaby radykalnie ograniczona, co groziłoby kulturowym kryzysem. Argument ten wiąże się jednak z poważnymi problemami metodologicznymi:
– Skąd wiemy, że na wolnym rynku byłoby mniej kultury niż teraz? Czy da się tego dowieść w jakiś naukowy sposób?
– Skąd wiemy, jaka jest optymalna ilość kultury? Kto o tym decyduje?
– W jaki sposób mierzyć można ilość kultury? Czy istnieje obiektywna jednostka (słowo/wers/nuta/pociągnięcie pędzla), za pomocą której można wyznaczyć tę ilość?
– Czy liczy się tylko ilość kultury, czy także jej jakość, a jeśli to drugie, to kto i za pomocą jakiej superczułej aparatury jakość tę będzie mierzył?
– W jaki sposób obliczyć można, czy zysk, który społeczność czerpie ze stworzenia jakiegoś dzieła, przekracza straty związane z obrabowaniem obywateli z ich pieniędzy?
Nawet pobieżny namysł nad tymi pytaniami pozwala zrozumieć, że wszelkie teorie mówiące o niedoborach kultury na wolnym rynku oparte są na całkowicie arbitralnych założeniach. Tylko jednostki, odwołując się do swoich subiektywnych przeświadczeń, określić mogą, jaka jest odpowiednia według nich i dla nich ilość kultury. Wszelkie projekty polityki kulturowej opierają się więc na idiosynkratycznych przekonaniach twórców kultury, urzędników czy polityków, którzy uznają, że odebranie obywatelom części pieniędzy i przekazanie ich (po przejęciu części przez państwo) arbitralnie wybranym artystom, zwiększy ilość kultury i polepszy jakość życia społecznego. Na poparcie tej tezy nie mają oni jednakże nic oprócz wiary w to, że czynią dobrze.
Kulturowy rasizm
Kolejny argument polega na wskazaniu, że nawet gdyby ilość kultury na wolnym rynku była wystarczająco duża, byłaby to kultura o niskiej jakości, która nie wzbogacałaby społeczeństwa tak, jak wzbogacić może je subsydiowana przez państwo kultura wysoka. Argument ten opiera się na trzech założeniach:
(1) Istnieją (upraszczając nieco sprawę) dwie formy kultury – jedna z nich jest lepsza (kultura wysoka), druga gorsza (kultura niska, popularna, masowa).
(2) Społeczeństwo nie potrafi wybrać tych form kultury, które są dla niej dobre (zbyt często wybiera kulturę masową, zbyt rzadko kulturę wysoką).
(3) Państwowo-kulturalne elity mają prawo decydować za jednostki, jakie formy kultury będą finansowane.
Pozostawieni sami sobie ludzie dokonywaliby niewłaściwych wyborów, co posiadałoby negatywne konsekwencje społeczne, dlatego muszą zostać oni pozbawieni części praw i poddać się zarządzeniom państwowych urzędników, którzy dbać będą o jakość kultury. Okazuje się więc (z większością argumentów etatystycznych nie trzeba polemizować, by je odrzucić, wystarczy je po prostu zrozumieć), że jądrem teorii mówiącej, iż państwo powinno subsydiować kulturę, jest przekonanie, że duża część społeczeństwa należy do niższej rasy, która nie potrafi prawidłowo rozpoznać tego, co jest dla niej dobre i dlatego wymaga przewodnictwa ze strony rasy wyższej. U podstaw idei państwowego finansowania kultury leży więc kulturowy rasizm. Tradycyjny, biologiczny rasizm uznaje osoby innych ras za mniej wartościowe, mniej „ludzkie” (w skrajnych wypadkach reprezentantom innych ras w ogóle odbiera się człowieczeństwo) i dlatego zezwala na to, by członkowie ras wyższych odebrali rasom niższym część praw, które przysługują pełnowartościowym ludziom. Z tego względu rasizm stanowił doskonałe uzasadnienie bądź dla wyzyskiwania, bądź niewolenia tych rzekomo niższych ras przez rasy wyższe (niewolnictwo czy nazizm są tu dobrymi przykładami). Rasizm kulturowy nie dzieli ludzi na białych, czarnych, czerwonych i żółtych, Aryjczyków i Żydów, ale na zdolnych i niezdolnych do zarządzania samymi sobą i tych drugich skazuje na podległość tym pierwszym. Fakt przynależności do niższej rasy nie wiąże się z określonymi cechami biologicznymi, ale z określonymi zachowaniami kulturowymi, które dowodzą, że dana osoba nie jest w pełni zarządzać swoją osobą (dotyczyć to może zarówno jej zachowań jednostkowych, jak i społecznych) i daje prawo innym osobom do przejęcia kontroli nad częścią jej wolności i własności. Gdyby osoby należące do rasy kulturowo niższej same decydowały, jakie formy kultury będą wspierać, wybrałyby np. filmy sensacyjne, niewyszukane żarty kabaretowe, muzykę disco-polo, kryminały, teatralną farsę, romanse, gry komputerowe, dyskoteki, hip-hop, telenowele, horrory, teleturnieje, podmiejskie festyny, obrazy sprzedawane w nadmorskich kurortach itd. Nikt, oczywiście, nie twierdzi, że te formy kultury winny być zakazane, a jedynie, że ponieważ pozostawieni sami sobie, ludzie wspieraliby właśnie takie – niepełnowartościowe – formy kultury, państwo ma prawo obrabować jednostki, by wesprzeć kulturę pełnowartościową. Do tej pełnowartościowej kultury należeć mogą (zależnie od tego, jaka formacja sprawuje aktualnie władzę): transgresyjna poezja lingwistyczna, rozciągające granice sztuki instalacje, arcydzieła literatury i teatru, dekonstruujące tożsamość seksualną performanse, muzyka klasyczna, wielkie dzieła filozoficzne, balet, autotematyczna sztuka konceptualna, krytykująca konsumpcjonizm dramaturgia, sztuka ludowa, malarstwo abstrakcyjne, zrywająca z naiwną mimetycznością kinematografia itd. Słowem, państwo winno wspierać wszystko, co pozostawia „rasę niższą” obojętną, a co konieczne jest, by kultura rozwijała się, nie tracąc równocześnie kontaktu z tradycją.
Libertarianie odrzucają jednak ideę, że władza i jej stronnicy stanowią rasę wyższą, która winna zarządzać resztą społeczeństwa. Każdy z nas ma prawo wybrać takie formy kultury, jakie uznaje za właściwe. Nikt nie ma prawa używać przemocy, by narzucać innym swoich wartości estetycznych. Artysta, krytyk, historyk sztuki, literaturoznawca, którzy miast próbować przekonać nas perswazją do piękna jakiegoś dzieła, chcą zmusić nas do jego finansowania, nie tylko nie wspierają kultury, ale stają się siłą w największym stopniu antykulturową.
Jest również absurdem twierdzić, że opodatkowywane jednostki w dłuższym trwaniu zyskają na fakcie subsydiowania tzw. kultury wysokiej, korzystając z ogólnego rozkwitu kultury. Obrabowywanie ludzi z ich dóbr jest czymś złym, ale obrabowywanie ich z sugestią, że ów rabunek jest dla nich korzystny, są oni jednak zbyt głupi i krótkowzroczni, by zrozumieć zyski zeń płynące, jest czymś moralnie obrzydliwym. Przyjęcie takiej zasady zezwalałoby w zasadzie na dowolne naruszenia praw jednostek, które uzasadniać można by twierdzeniem, że naruszenia te są dokonywane tak naprawdę dla dobra ofiar tych naruszeń. Taka forma argumentacji niewiele różni się od argumentacji właściciela niewolników, który twierdzi, że jego niewolnicy mają się lepiej w niewoli niż na wolności i że podporządkowuje ich sobie dla ich własnego dobra.
Wolna kultura
Libertarianie opowiadają się za całkowitym wycofaniem państwa z finansowania kultury. Wszystkie państwowe instytucje kulturalne winny zostać uwłaszczone, wszystkie subsydia, za pomocą których wspiera się twórców kultury, wycofane. Artyści utrzymywać powinni się sprzedając swą sztukę na wolnym rynku bądź dzięki pomocy utrzymujących się z dobrowolnych wpłat fundacji wspierających kulturę. Jeśli nie znalazłaby się wystarczająca liczba osób chcących wesprzeć danego artystę, by mógł utrzymać się z tworzenia sztuki, musiałby on zrezygnować z tworzenia bądź zacząć traktować sztukę jako działalność niekomercyjną, wykonywaną po godzinach pracy. Jak wyglądałaby całkowicie wolna kultura? Zwolnione z obowiązku finansowania sztuki, która ich nie interesuje, jednostki miałyby o wiele większe zasoby, z pomocą których mogłyby wspierać tych artystów lub te formy sztuki, które najbardziej by im odpowiadały. To my sami decydowalibyśmy, ile pieniędzy chcemy wydać na kulturę i jakich twórców chcemy wesprzeć. W efekcie obraz kultury o wiele bardziej odpowiadałby preferencjom jednostek, o wiele mniej zależny byłby od decyzji urzędników. Co więcej, instytucje kulturalne (teatry, opery, muzea) – poddane mechanizmowi zysków i strat – musiałyby zacząć dbać o efektywność działania, co rozwiązałoby problem marnotrawstwa, który nieuchronnie wiąże się z istnieniem instytucji państwowych. Te, którym udałoby się zrestrukturyzować, zaczęłyby wreszcie zarabiać na siebie, te zaś, na które nie byłoby zapotrzebowania społecznego, przestałyby istnieć i trwonić nasze pieniądze. Czy to oznacza, że pewne obszary kultury, które teraz utrzymywane są przez państwo, znikłyby z powierzchni ziemi? Jeśli nie znalazłaby się nikt, kto dobrowolnie chciałby je wspierać, tak by się stało. Ale zaoszczędzone w ten sposób pieniądze przeznaczone zostałyby na inne, bardziej odpowiadające ludziom formy kultury, bądź na potrzeby, które wydają im się z jakichś względów o wiele pilniejsze. Na tym polega życie na tej planecie, że wobec faktu ograniczoności zasobów finansowanie jakieś formy kultury, oznacza, że inne formy kultury będą musiały obumrzeć (nikt nie będzie bowiem miał środków, by je wspierać). Nie możemy mieć wszystkiego, możemy mieć tylko tyle, ile wypracujemy. Dlatego pytanie, które postawić musimy w kontekście finansowania kultury, nie brzmi: „wspierać kulturę czy nie?”, pytanie to brzmi: „kto ma decydować, jakie formy kultury będziemy wspierać – rozporządzające swoimi pieniędzmi jednostki czy rozporządzający zrabowanymi przez państwo pieniędzmi urzędnicy?”.
Odpowiedź libertarian na to pytanie jest bardzo prosta – o tym, w jaki sposób wydać wolno ci zarobione przez ciebie pieniądze, decydować powinieneś tylko i wyłącznie ty.
„Obrabowywanie ludzi z ich dóbr jest czymś złym, ale obrabowywanie ich z sugestią, że ów rabunek jest dla nich korzystny, są oni jednak zbyt głupi i krótkowzroczni, by zrozumieć zyski zeń płynące, jest czymś moralnie obrzydliwym.”
To zdanie jest kwintesencją libertariańskiej krytyki etatyzmu. Dziękuję.
„Żeby tworzyć kulturę nie trzeba mieć olbrzymiej sumy pieniędzy, ale przede wykazywać się kreatywnością i pomysłowością co do wykonania przy dostępnych środkach.”
Tak, to bardzo ważne. Wystarczy kartka papieru.
„Istnieją dzieła kultury, które są trudniejsze w odbiorze („kultura wysoka”) oraz takie, które łatwiej jest zinterpretować, często też wzbudzające mniej emocji, nienakłaniające do refleksji („kultura masowa”).”
Czasem wprowadza się rozróżnienie na kulturę wysoką, popularną i masową. Masowa to, z pewnym uproszczeniem, popularna, ale produkowana w masowy sposób (np. filmy Hollywood, przeboje z radia produkowane przez wielkie wytwórnie itp).
Z tym podziałem na wysoką i popularną jest oczywiście masa kłopotów (relatywizm estetyczny).
Istnieją dzieła kultury, które są trudniejsze w odbiorze („kultura wysoka”) oraz takie, które łatwiej jest zinterpretować, często też wzbudzające mniej emocji, nienakłaniające do refleksji („kultura masowa”).
Nie należy jednak z góry uznawać tej pierwszej za lepszą od drugiej – są inne i tworzy się je w różnych formach, a ocena każd