1. W demokracji reprezentatywnej rządzący nie są zobligowani do działania w zgodzie z instrukcjami wyborców
Podstawową cechą współczesnych demokracji przedstawicielskich jest fakt, że rządzący nie są związani instrukcjami wyborców. Posłowie nie podpisują z wyborcami umów, w których zobowiązują się do wykonania określonych zadań, ale obiecują, że będą działać w zgodzie z szeroko pojętym interesem społecznym w sposób, który nakreślili przed wyborami. Za złamanie tej obietnicy (niezrealizowanie obietnic wyborczych, działanie przeciwstawne do tego, które obiecywali, brak troski o interes publiczny) nie grożą im żadne prawne konsekwencje. Wydaje się, że wobec tak skonstruowanego systemu oczekiwanie, że politycy będą realizowali program wyborczy, jest monstrualną naiwnością. O wiele bardziej prawdopodobne, że będą oni wykorzystywać aparat państwowy do realizowania swoich własnych interesów.
Istnieje wprawdzie mechanizm, którego zadaniem jest wymuszać na rządzących, by realizowali program/dbali o dobro wspólne – tym mechanizmem jest kadencyjność (groźba braku reelekcji w wyniku zaniedbań ze strony rządzących) – jest on jednak całkowicie nieefektywny. Po pierwsze, zyski z wykorzystywania aparatu władzy dla swoich interesów często przeważać będą straty związane z możliwością zostania odwołanym pod koniec kadencji. Po drugie, gdy nadejdą wybory, dana formacja nie będzie konkurować z jakąś idealną partią, co do której wyborcy mają pewność, że będzie realizować ich interesy, ale z partią, która będzie posiadała tak samo słabe zachęty do realizacji programu (działania na korzyść wyborców) jak poprzednio rządząca partia. Obywatele wybierać będą więc prawdopodobnie między partią rządzącą, która nie zrealizowała ich oczekiwań, a partią, o której wiedzą, że tych oczekiwań prawdopodobnie nie spełni, gdyż będzie miała tak samo niskie zachęty do działania. W demokracji poprzeczka zawieszona jest tak nisko, że by wygrać wybory, partia musi jawić się jako nieco lepsza (czy raczej – mniej zła) od innych partii. Po trzecie, ze względu na brak wiedzy o problemach szeroko rozumianej polityki, wyborcy często nie rozumieją, które działania polityków były właściwe, które zaś nie (ze względu na ich interesy), w związku z czym, nie będą potrafili ukarać ich za działania złe i nagrodzić za działania dobre (często mogą robić dokładnie na odwrót). A to oznacza, że to, czy dana partia będzie, czy nie będzie ponownie wybrana, zależy w dużej mierze od jej działalności propagandowej nie zaś od jej realnych działań.
2. Wyborców cechuje racjonalna ignorancja, która uniemożliwia im kontrolowanie rządzących
Teoria mówiąca, że wyborcy mogą kontrolować działania polityków za pomocą wyborów, zakłada, że głosujący posiadają wiedzę na temat tego, jaka forma polityki byłaby najkorzystniejsza, by zrealizować ich cele. Problem polega jednak na tym, że nie możemy liczyć, że przeciętna jednostka będzie posiadała tego typu wiedzę – wyborców w systemie demokratycznym cechować będzie bowiem tzw. racjonalna ignorancja. O racjonalnej ignorancji mówić możemy wtedy, gdy zyski z posiadania jakiejś informacji są zbyt małe, by wyrównać koszty, które związane są zdobyciem tej informacji. Koszty zdobycia wiedzy na temat tego jakie formy polityki byłyby najbardziej właściwe i jaka formacja mogłaby najlepiej przyczynić się do ich realizacji są olbrzymie. By posiąść taką wiedzę, musielibyśmy posiadać rozległą wiedzę z zakresu ekonomii, filozofii politycznej, prawa oraz stosunków międzynarodowych i przynajmniej podstawową wiedzę z zakresu szeregu innych dyscyplin. Koszty zdobycia takiej wiedzy byłyby olbrzymie – jednostka musiałaby przeznaczyć na jej zdobycie dużą część czasu, której nie mogłaby – tym samym – przeznaczyć na pracę zarobkową. Co jednak zyskałaby – w kontekście możliwości kontrolowania władzy – osoba, która zdobyłaby całą tę wiedzę? Niewiele. Wszystko, co zyskałaby taka osoba, to przekonanie, że głos, który odda ona w wyborach, będzie racjonalny. Jednak ten jeden racjonalny głos utonąłby w morzu głosów innych, nieracjonalnych osób. A to oznacza, że zdobywanie tej wiedzy okazałoby się marnotrawstwem czasu i zasobów. Dlatego racjonalnym zachowaniem jest brak dogłębnego zainteresowania sprawami polityki i zajmowanie się rzeczami, które realnie mogą wpłynąć na naszą sytuację (pracą, rozrywką itd.). Większość osób jest w kwestii szeroko rozumianej polityki kompletnymi ignorantami, a swoje decyzje wyborcze podejmuje w sposób emocjonalny, co czyni je łatwym łupem manipulacji ze strony polityków. Dlatego wiara, że społeczeństwo będzie kontrolować władzę, jest całkowicie nieuzasadniona. Zauważmy, że mechanizm ten działa niezależnie od intelektualnych zdolności wyborców, a przecież zdolności te są bardzo różne (mało kto tak naprawdę wierzy, że cała ta skomplikowana wiedza, która jest konieczna, by głosować w sposób racjonalny jest w intelektualnym zasięgu przeciętnej jednostki).
3. Na szczyty władzy dostają się najgorsi
Ponieważ istotą polityki jest zarządzenie społeczeństwem, przeciągać będzie ona specyficzny typ osób: zarówno osoby, które wierzą, że mają prawo rządzić innymi (a więc wszelkiego rodzaju megalomanów, ideologów i fanatyków), jak i osoby, które nie wahają się podporządkować sobie innych dla prywatnego interesu (a więc nihilistów i cyników). Na obszarze polityki będziemy mieli więc do czynienia z nadreprezentacją osób o patologicznych cechach charakteru. Co więcej, ponieważ obszar polityki – ze względu na racjonalną ignorancję – wypełniony będzie niemal w całości manipulacją (jeśli ludzie nie znają się na szeroko rozumianej polityce, ulegać będą tym, którzy lepiej potrafić będą ich zwieść), największe sukcesy odnosić będą ci, którzy potrafią w najdoskonalszy sposób manipulować społeczeństwem. W istocie polityka będzie przyciągać i promować jednostki o cechach psychopatycznych – osoby, które chcą podporządkować sobie innych i nie zawahają się zrobić wszystkiego, co jest konieczne, by osiągnąć ich cele, a które potrafią przedstawiać się społeczeństwu jako osoby altruistyczne, mające na sercu wyłącznie dobro ogółu.
4. Na kształt prawa, oprócz samych polityków, wpływ mają zorganizowane grupy interesu, które działają na niekorzyść społeczeństwa
Dodatkowy problem związany z demokracją polega na tym, że wpływ na tworzenie prawa będą posiadały w niej raczej zorganizowane grupy interesu, nie zaś szerokie masy społeczne. Jeśli grupie interesu uda się przeforsować proponowane przez nią zmiany prawne, zyski członków tej grupy będą olbrzymie, straty dla jednostek niebędących częścią tej grupy – niewielkie (teorię tę określa się czasem mianem teorii skoncentrowanych zysków i rozproszonych strat). Dlatego każda mała grupa interesu będzie miała silną zachętę ekonomiczną, by walczyć o wprowadzenie tych zmian, zaś społeczeństwo nie będzie miało zachęty ekonomicznej, by z takimi prawami walczyć. Teoretycznie społeczeństwu jako całości opłacałoby się zorganizować, by żądać likwidacji tych praw, jednak działanie takie nie będzie opłacalne dla żadnej z jednostek – ponieważ jej wpływ na powodzenie tych działań jest niewielki, koszty, które będzie ona musiała ponieść będą zaś znaczące, jednostce opłaca się raczej zajmować swoimi sprawami niż próbować walczyć z grupami interesu (zjawisko to znane jest jako efekt gapowicza). Pomyśl, ile razy przedstawiciele różnych grup interesu próbowali w tym roku wpłynąć na kształt prawa i przeforsować korzystne dla siebie ustawy, a i ile razy ty w tym roku byłeś na demonstracji przeciw wprowadzeniu tego typu ustaw (o ile w ogóle wiesz o ich istnieniu)? A to oznacza, że w krótkim czasie prawo w państwie demokratycznym będzie składało się z tysięcy regulacji, na których korzystają małe grupy kosztem reszty społeczeństwa – efektem będzie prawo, na którym – ostatecznie – tracą wszyscy.
5. Nie ma czegoś takiego jak dobro wspólne
I wreszcie przechodzimy na ostatniego, niezwykle niepokojącego problemu: podstawowe zadanie, jakie stawia się przed politykami – troska o dobro wspólne – jest niemożliwe do realizacji. Wynika to z faktu, że coś takiego jak dobro wspólne nie istnieje. Ludzie różnią się od siebie, mają odmienne wartości i preferencje, potrzeby i upodobania, wierzą w różne rzeczy, dążą do odmiennych celów, a jeśli tak jest, trudno zrozumieć, czym właściwie miałoby być dobro wspólne. Często mówi się o dobru wspólnym (interesie publicznym, racji stanu) jako czymś, co pozwala wszystkie te niezliczone, zmienne i sprzeczne preferencje jednostek zagregować w całość (która mogłaby stać się podstawą polityki). Jednakże nie istnieje możliwość, by uczynić równocześnie zadość różnym interesom jednostek. Ponieważ zasoby, którymi dysponuje państwo zostały wcześniej odebrane jednostkom, realizacja interesów jednej grupy będzie zawsze wiązała się z pogorszeniem sytuacji innej grupy. Z pewnością grupa, której sytuacja się pogorszyła, nie będzie uważała, że działanie to ma charakter dobra wspólnego. Idea dobra wspólnego jest, jak wskazuje Anthony de Jasay, „konceptualnym absurdem”. A to oznacza, że politycy wypełniają to pojęcie dokładnie taką treścią, jaką sami chcą mu nadać i robią to zawsze w zgodzie ze swoimi interesami (nawet jeśli wyobrażają sobie, że chodzi im o interes wspólny, będzie to tylko i wyłącznie ich subiektywna ocena, czego potrzebują inni).
Wiara w działanie systemu demokratycznego wydaje się zbiorowym szaleństwem, któremu ulegamy tylko dlatego, że nie wierzymy, że istnieć mogą lepsze formy ładu. Godzimy się nie dostrzegać absurdu demokracji w obawie, że jedyną dla niej alternatywą są rządy autorytarne. Jeśli jednak zrozumiemy, że nie jesteśmy skazani na demokrację – że może ona zostać zastąpiona bądź ładem całkowicie dobrowolnym, bądź państwem minimalnym (jeśli ład oparty na dobrowolności nie byłby z jakichś względów możliwy) – będziemy mogli zobaczyć ją taką, jaką jest naprawdę. Jako system, który umożliwia małej grupie sprawującej władzę pasożytowanie na całym społeczeństwie. Jako system, który różni się od rządów autorytarnych jedynie tym, że rządzeni mogą – raz na cztery lata – wrzucać głos do urny wyborczej.
Niestety… to prawda.
01:55
bardzo dobre
nie do podważenia
jasno i logicznie
Jarek zamòwił ten artykuł ? Bo sam już wyeksplikował swoje poglądy : ” chcę władzy absolutnej”…
Czyżby to ten Jasio, któremu wszystko się kojarzyło… i doroślał, zestarzał się i teram mu się co innego kojarzy?
Dobrze powiedziane!
Jest możliwa. Oddolna. Jeszcze bardziej niż w Szwajcarii. Wręcz osiedlowa. Każda większa forma forma to już patologia.
Nic dodać, nic ująć. Po prostu w punkt!
Krystian Pluciak – w rzeczy samej.
Dobre podsumowanie. Do mnie najbardziej przemawiają punkty 2 i 4, w zasadzie podobne do siebie, wynikają one z tego jak działa racjonalny człowiek. Jeśli ktoś je gdzieś spróbował obalić, to bardzo chciałbym to zobaczyć. Wydaje mi się, że im mniejsza demokracja tym mniejsze efekty 2 i 4, więc w tym bym szukał ratunku, na podzieleniu się na mniejsze państwa. Do tego jak największe utrudnienia we wprowadzaniu nowych praw, ale nie w ich likwidowaniu.
To prawda, im mniejszy teren, który poddany jest rządom demokratycznym, tym słabiej działa zjawisko racjonalnej ignorancji i tym silniejsza (przynajmniej teoretycznie) responsywność polityków. Co więcej, radykalna decentralizacja stwarza możliwości migracji prawnej – im mniejsze jednostki administracyjne, tym mniejsze koszty ucieczki z obszarów, na których panuje złe prawo, co zwiększa pule możliwości jednostki. I dalej, im więcej małych podmiotów, tym większe zróżnicowanie prawne, co pozwala wyborcom porównywać, które formy prawa są najbardziej efektywne.
Niemniej jednak celem libertarian nie jest udoskonalenie mechanizmów władzy, ale ich likwidacja. Państwo zdecentralizowane (federacyjne) jest lepsze od państwa scentralizowanego, ale jeszcze lepsze jest zdecentralizowane państwo minimalne (w którym zakres władzy rządu jest maksymalnie ograniczony) i – doprowadzając ten argument do końca – ład całkowicie dobrowolny, w którym nikt nie rządzi nikim.
Gdy już nikt nie rządzi nikim, wtedy może dojść do tego, że wszyscy będą chcieli rządzić wszystkimi – Umiar cechuje gracza (stare przysłowie karciane)
Co do punktu 5 to mam wątpliwości czy naprawdę nie ma nic co może stanowić elementy dobra wspólnego. Najoczywistsze jest wspólne bezpieczeństwo np. granic państwa czy ochrona wspólnego interesu gospodarczego przed działaniami stron wrogich, np. obcych państw czy grup przestępczych. Oczywiście kwestia jaki system gwarantuje najlepsza ochronę tych dóbr to osobna dyskusja, ale to nie zmienia faktu że takie dobra istnieją. Błąd poznawczy libertarianizmu skutkujący być może tezą o nieistnieniu dobra wspólnego polega na założeniu, że człowiek istnieje całkowicie w oderwaniu od grupy, podczas gdy w rzeczywistości bez tej grupy nie posiądzie ani jednej umiejętności odróżniającej go od zwierzęcia. O ile jakimś cudem w ogóle przeżyje bez opieki dzieciństwo.
yć może tezą o nieistnieniu dobra wspólnego polega na założeniu, że człowiek istnieje całkowicie w oderwaniu od grupy, podczas gdy w rzeczywistości bez tej grupy nie posiądzie ani jednej umiejętności odróżniającej go od zwierzęcia. O ile jakimś cudem w ogól