Skoro nie mogłam mieć Wszystkiego –
Nie dbałam o brak mniejszych Rzeczy.
Jeśli nie zaszło nic większego
Niż Rozpad Słońca – Ostateczny
Kataklizm Globu – nic nie było
Tak wielkie – abym – na wieść o tym –
Podniosła z Ciekawości Czoło
Sponad Roboty.
(ED 985)
Rozmawiając na temat libertarianizmu, często spotykam się z argumentem, że choć idea libertariańska jest właściwa na poziomie teoretycznym czy moralnym, to nie ma sensu się za nią opowiadać, nie ma bowiem widoków na jej praktyczną realizację (nie w tym sensie, że nie mogłaby zostać wdrożona w życie, ale w sensie, że nie będzie wdrożona w życie). Rozsądna, pragmatyczna osoba powinna popierać bardziej umiarkowane reformy, które mogą zostać wprowadzone w możliwej do przewidzenia przyszłości. W innym wypadku marnuje swoją energię na bronienie z góry przegranej sprawy. Moi dyskutanci zdają się mówić coś takiego: „Zgadzam się, że państwo minimalne, za którym się opowiadasz, byłoby lepsze od współczesnego państwa rozwiniętego. Jednak sprawy mają się tak, że nie ma żadnych szans na realizację ideału państwa minimalnego. Dlatego powinniśmy obstawać za bardziej umiarkowanymi postulatami”.
Argument ten wydaje się przekonywający, nie jest jednak poprawny. Ci, którzy go przedstawiają, żądają porzucenia maksymalistycznego dyskursu na rzecz mającego przynieść realne zmiany w świecie dyskursu umiarkowanego, nie rozumieją jednakże, że głoszenie przez przeciętną jednostkę umiarkowanych postulatów przyczynia się do zmiany politycznej w tym samym – zaniedbywalnie małym – stopniu, co głoszenie postulatów radykalnych. Pragmatysta wierzy, że ponieważ wprowadzenie ładu libertariańskiego jest o wiele mniej prawdopodobne niż wprowadzenie umiarkowanych reform, rozsądnym zachowaniem jest opowiadanie się za łagodnymi reformami. Pomija tym samym o wiele bardziej fundamentalny fakt: ponieważ działania przeciętnej jednostki mają praktycznie zerowy wpływ na możliwość zaistnienia politycznej zmiany, nie ma znaczenia, czy opowiemy się za radykalnymi, czy za umiarkowanymi reformami. „Jeśli głosisz libertarianizm, żyjesz w świecie złudzeń, ale jeśli głosisz liberalizm, współdecydujesz o kształcie świata” – mówią pragmatyści. W istocie jednak twój głos poparcia dla liberalizmu jest tak samo mało istotny, jak twój głos poparcia dla libertarianizmu. Mało kto się nim przejmuje.
Tak rozumiany pragmatyzm ma sens tylko i wyłącznie w przypadku kogoś, kto znajduje się w sytuacji realnego decydenta. Wyobraź sobie lidera partii libertariańskiej, która znalazła się w parlamencie i ma szansę na wejście do koalicji rządowej (niełatwy eksperyment myślowy). Wchodząc do rządu, ów lider zdobędzie szansę, by przeforsować określone wolnościowe reformy. Jednak ceną będzie to, że jego obecność w rządzie legitymizować będzie inne, nielibertariańskie działania państwa (w efekcie część libertarian może odwrócić się od tego lidera i ruch libertariański zostanie wydatnie osłabiony). Niezależnie od tego, w jaki sposób odpowiemy na pytanie, co zrobić powinna ta osoba (wejść do rządu i przeforsować reformy czy pozostać w opozycji i bezlitośnie krytykować rząd), dylemat moralny (i strategiczny), przed którym staje, wynikać będzie z tego, że od jej decyzji zależeć będą losy realnych ludzi. Argument na rzecz pragmatyzmu jest w tej sytuacji bardzo silny, gdyż rezygnacja z pragmatyzmu oznaczać będzie rezygnację z poszerzenia zakresu wolności.
Jednak nikt z nas prawdopodobnie nigdy nie znajdzie się w takiej sytuacji. Od tego, jakie poglądy głosisz w rozmowach ze znajomymi, nie zależą losy kraju. Istnieje wielka różnica między podjęciem przez politycznego lidera decyzji, która wpłynie na życie milionów ludzi, a wrzuceniem przez ciebie kartki do urny, w której zmieszana zostanie ona z milionami innych kartek, lub opublikowaniem w internecie komentarza, który utonie pośród miliona innych komentarzy. Może zdarzyć się, że zostaniesz jakąś ważną osobistością, publicznym intelektualistą (profesorem, dziennikarzem czy blogerem), którego słów nasłuchiwać będą setki, tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy ludzi. Ale nawet gdyby tak się stało, szansa, że od tego, co mówisz, zmieni się kraj (nie mówiąc już o świecie), będzie stosunkowo niewielka. W każdym momencie historycznym jest tylko kilka, kilkanaście czy kilkaset osób, które decydują o tym, jak urządzony jest dany kraj. Szansa, że będziesz jedną z nich, jest minimalna. A skoro tak jest, to strategiczny pragmatyzm – głoszenie rozwodnionej wersji własnych ideałów, by nie odstraszyć potencjalnych wyznawców – nie ma sensu. Ponieważ mało kto cię słucha, możesz pozwolić sobie, by mówić to, w co napradwę wierzysz.
Pojawiają się tu dwie wątpliwości. Skoro od tego, co myślimy, mówimy i głosimy, tak niewiele zależy, dlaczego właściwie argumentuję na rzecz maksymalizmu (dlaczego maksymalizm jest lepszy od pragmatyzmu, skora oba pozbawione są politycznych konsekwencji)? I drugie pytanie – które od razu przyćmiewa pierwsze – skoro od tego, co myślimy, mówimy i głosimy, tak niewiele zależy, po co w ogóle zajmować się filozofią polityczną? Po co głosić wolność, skoro wpływ jednostki na otaczający świat jest zaniedbywalnie mały?
Odpowiedź jest prosta. Choć ostatecznym celem wolnościowego ruchu politycznego są realne zmiany, to powodem, dla którego walczymy o wolność, nie musi być przekonanie, że nasz udział w tej walce przechyli szalę na rzecz tych zmian. Walka o wolność jest jak cnota (jest cnotą), jest nagrodą samą w sobie. Ci, którzy się w nią angażują, nie robią tego dlatego, że warto teraz ponieść koszty tej walki, gdyż zwrócą się one, gdy zostanie (tej jesieni) wygrana. Angażują się w nią, bo uważają, że życie poświęcone wolności jest bardziej wartościowe (moralne, ciekawe, ekscytujące) niż życie poświęcone innym rzeczom. Jeśli odnalazło się światło, nie trzyma się go pod korcem. I nawet jeśli ludzie nie będą chcieli tego światła przyjąć, niosąc je, możemy mieć nadzieję, że przynajmniej oświetli naszą drogę.
Wesprzyj blog!
Bank Zachodni WBK
31 1090 1447 0000 0001 0168 2461
Co racja – to racja … Idea pragnienia wolności osobistej i poszanowania wolności innych jest piękna, jak najpiękniejszy storczyk. prezentowanie jej publicznie może być powodem dumy, a nie wstydu. Że nie ma teraz w polityce znaczenia, to nie jest ważne: zawsze ktoś musi zrobić pierwszy kroki pokazać, że nie wszyscy ludzie skarleli…
W istocie, im mniej dana idea jest rozpowszechniona, tym cenniejszy jest ten pierwszy krok.
To wygląda paradoksalnie: jeśli wolność byłaby już tuż tuż, to może nie warto byłoby się nią aż tak przejmować (jeszcze jeden kamień nie zmieni siły gradu kamieni), ale właśnie dlatego że tak mało ludzi wierzy w wolność, należy o niej mówić.