Wyobraźmy sobie zdrowo żyjące społeczeństwo. W zdrowo żyjącym społeczeństwie jednostki przestrzegają podstawowych zasad, które – zgodnie z aktualną wiedzą medyczną (i, dodajmy, zdrowym rozsądkiem) – pozwalają uniknąć poważnych, potencjalnie śmiertelnych, chorób, przedłużają życie oraz zwiększają jego jakość. Członkowie zdrowo żyjącego społeczeństwa:
- przestrzegają zasad zdrowego żywienia (w tym: dbają, by utrzymać indeks BMI na odpowiednim poziomie),
- dbają, by zapewnić organizmowi odpowiednią ilość ruchu,
- dbają o odpowiednią ilość snu,
- dbają o możliwie niski poziom stresu,
- nie nadużywają alkoholu,
- nie nadużywają tytoniu,
- nie spożywają niebezpiecznych narkotyków,
- dbają o higienę,
- poddają się regularnym badaniom lekarskim,
- szczepią się na groźne choroby,
- szybko reagują na pierwsze symptomy chorób i zgłaszają je lekarzom,
- w trakcie leczenia (szczególnie w przypadku ciężkich chorób) poddają się zaleceniom lekarskim,
- nie angażują się w niepotrzebne działania, które niosą ze sobą duże ryzyko wystąpienia uszczerbku na zdrowiu (sporty ekstremalne, ryzykowne kontakty seksualne, brawurowe zachowania),
- unikają (na ile to możliwe) ekspozycji na negatywne czynniki środowiskowe (zanieczyszczenie powietrza itd.).
Model zdrowo żyjącego społeczeństwa (MZŻS) nie zakłada, że społeczeństwo dostanie nagle obsesji na punkcie zdrowia, zmieni całkowicie hierarchię swoich wartości i poświęci cały wolny czas oraz zasoby, by żyć maksymalnie zdrowo. MZŻS zakłada trzymanie się pewnych podstawowych, łatwych do implementacji i obciążonych relatywnie niewielkimi kosztami ogólnych zasad zdrowego życia. Nie chodzi więc, by każdy posiłek przygotowywany był w restrykcyjny sposób z ekologicznych produktów, ale o to, by unikać rzeczy ewidentnie niezdrowych (np. tłuszczy trans, produktów wysoko przetworzonych, cukru itd.), pamiętać o jedzeniu warzyw, nie objadać się itd. Nie chodzi o to, by ćwiczyć 4 razy w tygodniu na siłowni pod opieką osobistego trenera, ale o to, by np. chodzić codziennie na półgodzinny spacer, nie siedzieć 8 godzin bez przerwy przed komputerem, nie obciążać nadmiernie kręgosłupa itp.
Ekonomiczne konsekwencje MZŻS
MZŻS jest dla nas istotny w dwóch kontekstach: ekonomicznym i moralnym. Rozpocznijmy od tego pierwszego. Jednym z fundamentalnych argumentów na rzecz istnienia państwowej służby zdrowia (i równocześnie – jednym z najważniejszych argumentów przeciwko libertarianizmowi) jest przekonanie, że w ładzie libertariańskim jednostek nie byłoby stać na prywatną opiekę medyczną. Pojawiają się tu także inne, bardziej skomplikowane problemy ekonomiczne (np. związane z możliwością funkcjonowania – na poziomie czysto technicznym – całkowicie prywatnego systemu ubezpieczeń zdrowotnych), niemniej jednak wszystkie one ostatecznie sprowadzają się do jednej kwestii (bądź są w istotny sposób przez tę kwestię wzmacniane) – na wolnym rynku opieka medyczna byłaby za droga. Jeśli udałoby się pokazać, że opieka medyczna nie byłaby na wolnym rynku aż tak kosztowna, argument na rzecz prywatnej opieki medycznej dużo silniej przemawiałby do przeciętnej osoby.
Istnieje 5 fundamentalnych powodów, dla których możemy myśleć, że opieka medyczna byłaby na wolnym rynku radykalnie tańsza niż teraz:
- Ponieważ ład libertariański byłby ogólnie bardziej produktywny, koszty opieki medycznej byłyby mniej odczuwalne przez przeciętną jednostkę. Bylibyśmy bogatsi, więc opieka medyczna byłaby relatywnie tańsza.
- Rynek opieki medycznej jest organizowany przez państwo, w związku z czym wyłączony jest spod dyscyplinującego mechanizmu rynkowego: (a) mechanizm zysków i strat nie zmusza producentów do zwiększania jakości/obniżania ceny; (b) brak systemu cen nie pozwala efektywnie przekazywać informacji), w efekcie na jego obszarze dochodzi do szeroko zakrojonego marnotrawstwa. Opieka medyczna byłaby produkowana o wiele bardziej efektywnie.
- Państwo ogranicza dostęp do zawodów medycznych i prawo do świadczenia określonych usług medycznych, zmniejszając tym samym podaż i windując ceny leczenia. Większa podaż usług medycznych obniżyłaby ich cenę.
- Wprowadzając różnego rodzaju regulacje, państwo zawyża ceny leków (oraz sprzętu medycznego) i opóźnia ich wprowadzenie na rynek, ceny leków są dodatkowo windowane przez istnienie patentów. Leki (i sprzęt medyczny) byłyby o wiele tańsze.
- Państwo nie stwarza odpowiednich zachęt ekonomicznych, które skłaniałyby jednostki do dbania o zdrowe życie. Ludzie byliby zdrowsi.
Wszystko to pozwala wierzyć (problemami tymi zajmiemy się w kolejnych wpisach), że ceny usług medycznych na wolnym rynku byłyby o wiele niższe i przeciętna jednostka byłaby je w stanie udźwignąć. W niniejszym tekście skupię się wyłącznie na piątym problemie.
Gdy mowa o kosztach opieki medycznej na wolnym rynku, myślimy zazwyczaj o cenach, jakie będą miały na nim usługi medyczne. Ile kosztować będzie miesięczna składka ubezpieczeniowa, ile kosztować będzie badanie rezonansem magnetycznym, jak drogi będzie dany lek itd. Ale ponoszone przez pacjenta koszty usług medycznych nie zależą tylko od cen tych usług, ale również od tego (przede wszystkim od tego?), czy istnieje konieczność tych usług kupowania. Jeżeli konsumenci – z jakichś względów – nie potrzebowaliby tak dużo opieki medycznej, jej koszty byłyby o wiele niższe. Mój argument jest prosty i składa się z dwóch części:
(a) Wielka część kosztów opieki medycznej płynie z faktu, że jednostki nie stosują się do zasad zdrowego życia.
(b) Wolny rynek usług medycznych stwarzałby odpowiednie zachęty ekonomiczne, by stosować się do tych zasad.
A to oznacza, że istnienie systemu wolnorynkowej opieki medycznej – takiego, który zapewnia przeciętnemu pacjentowi (a nie tylko milionerom) potrzebną pomoc – jest bardziej prawdopodobne, niż nam się zdaje.
Koszty niezdrowego życia
W tym momencie postawić musimy fundamentalne pytanie. Nim je zadam, zaznaczę od razu, że nie jestem w stanie udzielić na nie żadnej konkretnej odpowiedzi. Jej udzielenie byłoby niezwykle trudne zarówno ze względów metodologicznych (jak to zmierzyć?) i empirycznych (trudności w zdobyciu koniecznych danych). Mimo wszystko spróbujemy – bardzo zgrubnie – oszacować prawdopodobną odpowiedź. Pytanie to brzmi: jaką część zsumowanych kosztów opieki medycznej stanowią koszty, których można by uniknąć, gdyby całe społeczeństwo stosowało się do zasad zdrowego życia?
Wiemy dobrze, że moglibyśmy uniknąć zachorowania na wiele groźnych chorób, gdybyśmy stosowali się do zasad zdrowego życia. Wiemy również, że stosując się do tych zasad, szybciej wyleczylibyśmy choroby, których już się nabawiliśmy. Ale z jakim poziom oszczędności by się to wiązało? Czy mówimy tu o 10%, 25%, 50% czy 75% kosztach leczenia? 10% miałoby znaczenie, ale nie rozwiązywałoby problemu. 25% posiadałoby istotne znaczenie dla dyskusji na temat funkcjonowania prywatnej służby zdrowia. Jeśli byłoby to 50% – biorąc pod uwagę, że koszty opieki medycznej zmniejszyłyby się istotnie ze względu na wymienione wcześniej czynniki – problemy związane z istnieniem prywatnej służby zdrowia nie byłyby aż tak poważne. Jeśli byłoby to 75%, problem byłby zasadniczo rozwiązany. Jakie są więc zsumowane koszty niezdrowego życia?
Spróbujmy zbliżyć się do tej odpowiedzi, analizując problem zdrowego odżywania, a konkretnie jego wycinek, jakim jest problem otyłości. Otyłość w istotny sposób zwiększa naszą szansę na występowanie chorób takich jak: cukrzyca, choroby układu krwionośnego, choroby układu kostno-stawowego, bezdech senny czy niektóre nowotwory. Jedno z nowszych badań (z 2017 roku) wskazuje, że koszty leczenia chorób związanych z otyłością stanowią ok. 8% wydatków na opiekę medyczną w USA. Inne badania – podkreślmy, że ich wyniki są dalece szacunkowe – wskazują na koszty na poziomie ok. 10%, jeszcze inne nawet na ok. 20%. A mówimy tutaj jedynie o procentowym udziale wydatków na leczenie, nie uwzględniając tzw. kosztów pośrednich – a więc pieniędzy, które nie zostały zarobione w wyniku nieuczęszczania do pracy ze względu na choroby powiązane z otyłością, jak i pogorszenie perspektyw zawodowych związane z tymi chorobami i samym faktem bycia otyłym. Jak widać, otyłość – a przecież jest tylko jednym z wielu podległych naszej kontroli czynników wpływających na nasze zdrowie – generuje istotną część kosztów opieki medycznej. Pozwala to wierzyć, że zsumowane koszty opieki społecznej ponoszone przez zdrowo żyjące społeczeństwo byłyby o wiele mniejsze od obecnych kosztów. A jeśli tak by było, to o wiele łatwiej wyobrazić nam sobie funkcjonowanie prywatnej służby zdrowia.
Zachęty ekonomiczne na wolnym rynku opieki medycznej
To jednakże dopiero połowa argumentu. Druga jego część wskazuje, że na wolnym rynku (w przeciwieństwie do systemu państwowego) istniałyby doskonałe zachęty ekonomiczne, by żyć zdrowo. W ładzie libertariańskim usługi medyczne kupowane byłyby na dwa sposoby. Po pierwsze, w formie bezpośrednich opłat za określone procedury medyczne (np. podstawową wizytę u lekarza, jakiś prosty zabieg, leki na niepoważne choroby, opiekę dentystyczną), po drugie, w formie składek ubezpieczeniowych, które płacilibyśmy, by mieć pieniądze na leczenie, gdy przydarzy nam się choroba, której leczenie jest bardzo kosztowne. Na wolnym rynku nie byłoby tak (jak ma to miejsce w systemie państwowym), że wszyscy płaciliby składkę zdrowotną w jednej wysokości – wysokość składki ubezpieczeniowej byłaby zależna od zsumowanego prawdopodobieństwa zachorowania na różne choroby. Prawdopodobieństwo to byłoby zależne od dwóch typów czynników: niezależnych i zależnych od pacjenta.
Do niezależnych należałyby np. czynniki genetyczne, ale także – przede wszystkim – to, czy dana osoba już zachorowała na daną chorobę. Fakt, że jestem aktualnie chory na jakąś poważną chorobę, oznacza, że przewidywane koszty mojego leczenia są większe niż w wypadku osoby zdrowej, w związku z czym, gdy będę kupował ubezpieczenie, będę musiał zapłacić wyższą (czasem dużo wyższą składkę). Załóżmy, że byłem zasadniczo zdrową osobą i podpisałem umowę z ubezpieczycielem, że przez 5 lat będę płacił składkę w wysokości x, jednak w 3 roku wykryto u mnie chorobę serca. Gdy skończy się moja pięcioletnia umowa i będę chciał podpisać nową, ubezpieczyciel podniesie wysokość składki (np. do 7x), wie bowiem, że taka choroba serca oznacza średnio siedmiokrotne zwiększenie przewidywanych kosztów leczenia (jest to problem tzw. pre-existing conditions). Ta cecha prywatnego systemu zdrowia wydaje się niepokojąca i musi zostać przez libertarian wyjaśniona – istnieje dobrze opracowane (choć dość skomplikowane i słabo znane w środowisku libertariańskim) rozwiązanie tego problemu: jest nim podwójne ubezpieczenie obejmujące ubezpieczenie od choroby i ubezpieczeniu od zmiany statusu zdrowotnego (do tematu tego będziemy jeszcze wracać w kolejnych wpisach).
W tym miejscu interesuje nas jednak drugi aspekt prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych, a mianowicie czynniki zależne od pacjenta. Skoro każda jednostka będzie sama opłacać swoją składkę ubezpieczeniową, będzie jej zależało, by składka ta była maksymalnie niska. Ponieważ wysokość składki byłaby proporcjonalna do zsumowanego prawdopodobieństwa wystąpienia różnego rodzaju chorób, jedyna metoda, jaką dysponowałby klient, by obniżyć składkę ubezpieczeniową, polegałaby na życiu w sposób, który zminimalizowałby ryzyko zapadnięcia na różnego rodzaju choroby. Ponieważ osoba, która ignorowałaby zasady zdrowego życia, musiałaby płacić w znaczący sposób wyższe składki, istniałaby silna zachęta, by żyć w zgodzie z tymi zaleceniami, a to oznaczałoby radykalne polepszenie stanu zdrowia społeczeństwa. Zauważmy, że im mniej zamożna osoba, tym składka ubezpieczeniowa stanowi większą część dochodu, a więc tym bardziej musiałaby dbać o zdrowie, by składkę tę obniżyć (ograniczyć spożycie alkoholu, papierosów, polepszyć nawyki żywieniowe itd.). Stanowiłoby to doskonałą zachętę, by o zdrowie dbali ci, którzy mają z nim aktualnie największy problemem – biedni. Zachęta ekonomiczna działałaby niepomiernie lepiej niż wszelkiego rodzaju akcje społeczne, których celem jest przekonanie ludzi, by żyli zdrowiej, a które są w większości przypadków całkowicie nieskuteczne. Zauważmy, że ubezpieczycielom zależałoby, by ludzie chorowali jak najmniej – maksymalizują oni bowiem zysk, gdy pobierają składki, nie muszą zaś wypłacać odszkodowań. Dlatego i pacjent, i ubezpieczyciel zjednoczeni byliby we wspólnym wysiłku, by zapobiegać pojawianiu się chorób. To samo dotyczyłoby wpłat bezpośrednich. Im bardziej dana osoba dbałaby o zdrowie, tym mniejsza potrzeba korzystania z opieki medycznej i tym mniej opłat bezpośrednich (wizyt u stomatologa, opłat za niewielkie zabiegi, dodatkowo płatnych badań itd.).
Eksternalizacja kosztów
Jednym z największych problemów wywołanych przez instytucję państwowych ubezpieczeń medycznych jest problem pokusy nadużycia. Ponieważ jednostki wiedzą, że jeśli popadną w problemy zdrowotne, państwo przeznaczy teoretycznie nieograniczoną ilość środków, by ich z tych problemów uratować, nie mają odpowiedniej ekonomicznej zachęty, by unikać zachowań, które zwiększają ryzyko zachorowania na różnego rodzaju choroby. Pozornie zjawisko to w kontekście zdrowia może wydać się kontrintuicyjne – czy fakt, że państwo płaci nam za leczenie złamanej nogi, sprawia, że chętniej łamiemy nogi? Czy to, że państwo leczy nowotwory, sprawia, że ludzie chcą mieć nowotwory? Z pewnością nie, jednakże fakt, że koszty złamania nogi lub bycia chorym na nowotwór zostają zeksternalizowane, sprawia, że zmniejsza się zachęta do unikania zachowań, które mogą doprowadzić do tego typu problemów, a które jednostki uznają za wartościowe z innych względów. Ktoś, kto wie, że gdy wskutek palenia tytoniu i picia alkoholu zachoruje, to będzie za darmo leczony, ma mniejszą zachętę do tego, by unikać tych ryzykownych zachowań, niż ktoś, kto prócz męki choroby będzie musiał cierpieć z powodu płacenia wyższej składki ubezpieczeniowej. Do kosztów chorowania zaliczyć należy: cierpienie związane z chorobą, koszty leczenia, koszty utracone w wyniku chorowania. Jeśli państwo zdejmuje z nas koszty leczenia (a często również część kosztów utraconych) – osłabia nasz lęk przed chorobą i sprawia, że chorujemy częściej. Jest to tym bardziej istotne, że ryzyko zapadnięcia na jakąś chorobę jest dla wielu osób ideą zbyt mglistą, by mogła ona zmienić sposób ich zachowania. Większość palaczy, która dowiaduje się, że palenie zwiększa szansę zachorowania na różne choroby o x procent, nie przyjmuje tej wiadomości do świadomości. Inaczej wyglądałaby sytuacja, gdyby palenie zwiększałoby wysokość płaconej przez nich składki ubezpieczeniowej – koszty choroby stałyby się dla nich bardziej realne.
Dotyczy to nie tylko niezdrowego trybu życia, ale także np. wypadków – osoby jeżdżące na motocyklach, uprawiające sporty ekstremalne itp. musiałyby płacić większe składki – co oznacza, że ludzie unikaliby takich zachowań. Prawdopodobnie standardowe ubezpieczenie od leczenia wypadków zawierałoby klauzulę, że nie pokrywa leczenia w wyniku wypadków na motocyklu, zaś ubezpieczenie, które pokrywałoby takie wypadki byłoby odpowiednio wyższe. Podobnie wyglądałaby sytuacja w przypadku narkotyków – ubezpieczyciel mógłby zastrzegać, że działania medyczne wywołane spożyciem narkotyków nie będą objęte ubezpieczeniem, co radykalnie zwiększałoby koszty ich zażywania. Internalizacja kosztów leczenia oznacza internalizację kosztów ryzykownych zachowań, co prowadziłoby do radykalnego ograniczenia tego typu zachowań. Istotą prowadzenia działalności ubezpieczeniowej jest umiejętność określenia prawdopodobieństwa wystąpienia danego zjawiska. Im dokładniej ubezpieczyciel potrafi ocenić to prawdopodobieństwo, tym większy zysk może zanotować. A to oznacza, że firmy ubezpieczeniowe byłyby żywotnie zainteresowane badaniami, które pozwalałyby określić, jakie czynniki w jakim stopniu wpływają na możliwość zapadnięcia na jakąś chorobę. Środki finansowe, którymi dysponowałyby te firmy, kierowane byłyby w stronę profilaktyki (równocześnie firmy te pracować musiałyby nad udoskonaleniami procesu leczenia, by obniżyć koszty interwencji lekarskiej w sytuacji, gdy nie udało się uniknąć jakieś choroby). Co więcej, firmy ubezpieczeniowe byłyby żywotnie zainteresowane, by informacje na temat zdrowego życia dotarły do klientów, co radykalnie zwiększyłoby zdrowotną świadomość społeczeństwa (zauważmy, że lekarze w państwowym systemie służby zdrowia nie mają żadnej ekonomicznej zachęty, by dbać o zdrowie pacjentów i informować ich o działaniach, które powinni podejmować, by uniknąć zachorowania). Wszystko to każe przypuszczać, że wolne społeczeństwo byłoby o wiele zdrowsze – w ładzie libertariańskim istniałyby doskonałe warunki do wytworzenia się kultury zdrowia.
Moralne konsekwencje MZŻS
Drugi wniosek, który wywieść można z namysłu nad MZŻS, ma charakter moralny. Moralny spór między libertarianami a państwowcami w kontekście służby zdrowia zarysować można następująco:
(L) libertarianie uważają, że osoba będąca w potrzebie nie ma prawa obrabowywać innych, by ulżyć swoim cierpieniom,
(R) redystrybucjoniści wierzą, iż ma takie prawo (jest to forma uprawniającej teorii cierpienia).
Nie rozstrzygając, kto ma rację w tym sporze (jak mielibyśmy to rozstrzygnąć?), zauważyć należy, że argument redystrybucjonistów będzie silniejszy bądź słabszy zależnie od tego, czy rozpatrywać będziemy przypadek osoby, która cierpi nie ze swojej woli, lub takiej, która swoimi własnymi działaniami doprowadziła się do cierpienia. Jeśli 1000 losowo wybranych osób miałoby odpowiadać na pytanie, czy mamy prawo obrabowywać innych, by pomagać cierpiącym, ich odpowiedź byłaby z pewnością różna, gdyby cierpiącym był ktoś, kto przez całe życie żył zdrowo i ciężko pracował, niż gdyby cierpiącym był ktoś, kto mimo ostrzeżeń pił alkohol, palił papierosy i teraz choruje na chorobę spowodowaną tymi działaniami. Etatystyczny argument wskazujący, że chorym należy się opieka, jest o wiele mniej przekonywający, jeśli chorym jest nie mała dziewczynka chora na białaczkę, ale ktoś, kto zachorował w skutek własnych nieprzemyślanych działań.
(Zwróć uwagę, jak etatyści sterują dyskusją na temat medycyny: zawsze zaczynają od przedstawienia wzruszającego obrazu cierpienia, by uruchomić w nas reakcję emocjonalną – wbudowaną ewolucyjnie, jakżeby inaczej! – która w zasadzie uniemożliwia dalszą chłodną analizę. Myślę, że nie jest to li tylko retoryczny trik, to działa na poziomie biologicznym).
Radykalni zwolennicy redystrybucjonizmu mogą twierdzić, że nie powinniśmy zaglądać ludziom w sumienie. Chory ma prawo do bycia wyleczonym niezależnie od tego, w jaki sposób zachorował (liczy się dany stan rzeczy – fakt cierpienia, nie liczy się historia, która doprowadziła do tego stanu). Niełatwo jednak obronić taki pogląd. Wyobraźmy sobie następującą sytuację. Ktoś zachorował na poważną chorobę i co miesiąc musi przyjmować lekarstwo za 20 tysięcy złotych. Załóżmy, że by to lekarstwo zadziałało, pacjent nie może robić rzeczy A (np. pić alkoholu). Jeśli zrobi A, konieczne będzie podanie kolejnej dawki leku, która będzie kosztowała kolejne 20 tysięcy złotych. Załóżmy, że pacjent dostaje lek, ale i tak robi A. Czy powinien otrzymać kolejną (ufundowaną z pieniędzy podatników) dawkę leku? I czy jeśli będzie w danym miesiącu n-krotnie robił A, to powinien dostać (n+1)×20000 złotych? Jeśli na pytania te odpowiemy: „Nie, nie powinien dostawać leku”, to następne pytanie będzie brzmiało – czy sytuacja się zmienia, gdy ten ktoś robi A nie wtedy, gdy jest już chory, ale zanim zachoruje? Czy osoby, które mimo licznych ostrzeżeń ze strony lekarzy, rodziny, dziennikarzy, blogerów, wspólnot religijnych, firm ubezpieczeniowych i firm charytatywnych, nadal robią rzeczy, które przyczyniają się do ich chorób, chcą być zdrowe? Skoro istnieje metoda, za pomocą której możesz sobie zapewnić zdrowie, ale tego nie robisz, nie mam powodu myśleć, że chcesz być zdrowy.
Z pewnością od zestawu X (robienie rzeczy powodujących chorobę + choroba) woleliby zestaw Y (robienie rzeczy powodujących chorobę + zdrowie). Nie mają jednak takiego wyboru. Wybór, przed którym stają (przed którym postawiła ich natura), jest między X a Z (gdzie Z oznacza: nierobienie rzeczy powodujących chorobę + zdrowie). Czy ktoś, kto wybierając pomiędzy X lub Z, wybiera X, tak naprawdę chce być zdrowy? W pewnym (bardzo istotnym) sensie możemy powiedzieć, że nie chce być zdrowy, a przynajmniej nie stawia w swojej hierarchii wartości zdrowia na samym szczycie. Wyżej ceni swoją przyjemność z robienia rzeczy A (można antycypować obiekcję, że taki model byłby nieludzki, gdyż zmuszałby jednostki do niemal całkowitej abstynencji. To dobry argument, ale to argument na rzecz libertarianizmu). Musimy tu wziąć poprawkę na błędy młodości, obniżone zdolności kognitywne i ogólną wyrozumiałość, ale poprawki te nie zniekształcają obrazu całości. Istnieje wielka różnica między stwierdzeniem „mamy obowiązek pomagać dzieciom, które zachorowały na białaczkę”, a stwierdzeniem „mamy obowiązek pomagać komuś, kto jeździ 150 km/h na motocyklu, bierze narkotyki, pije alkohol, niezdrowo się odżywia i ignoruje zalecenia lekarzy”. Duża część chorób nie pojawia się na świecie w tajemniczy sposób – są wywołane świadomymi działaniami jednostek. A jeśli tak jest, to argument na rzecz obowiązku pomagania ludziom, którzy chcą być chorzy, jest bardzo słaby. Jest to argument moralnego masochisty, który chce być wykorzystywany przez innych.
Ktoś może powiedzieć, że redystrybucja tak czy inaczej jest uzasadniona, nawet jeśli nie mamy obowiązku pomagać ludziom, którzy chorują z własnej woli, nadal będzie wiele ludzi chorych nie ze swojej woli. I rzeczywiście, jeśli zgodzimy się na uprawniającą teorię cierpienia, ciążyć będzie na nas obowiązek pomocy chorym nie ze swojej winy. Jednak ponieważ liczba osób, którym musielibyśmy pomagać, byłaby pomniejszona o liczbę osób chorych w wyniku swoich nieprzemyślanych działań, o wiele łatwiej byłoby pomóc osobom potrzebującym za pomocą metod dobrowolnych. A ponieważ zasada dobrowolności mówi, że jeśli pożądany moralnie stan da się osiągnąć bez użycia przemocy, niedopuszczalne jest jej stosowanie, by ten stan przybliżyć, redystrybucję należałoby odrzucić.
Co wynika z MZŻS?
MZŻS pozwala zrozumieć dwa niezwykle istotne kwestie związane z produkcją usług medycznych. Wskazując na fakt, że istotna część kosztów opieki medycznej wynika z działań, które sami kontrolujemy, wskazuje, że przeszacowujemy koszty opieki medycznej. Sparowanie tego modelu z modelem prywatnej służby zdrowia – internalizującym, a nie eksternalizującym koszty opieki medycznej – pokazuje, że na wolnym rynku ludzie nie tylko mogliby, ale musieliby (niczym kierowani niewidzialną ręką) żyć zdrowo. Co więcej, MZŻS osłabia argument etatystów także na płaszczyźnie moralnej. Argument ten opiera się na wskazaniu, że chorym należy się opieka. Jednak stwierdzenie to jest o wiele mniej przekonywające, jeśli chorym nie jest mała dziewczynka, ale osoba, która sama – mimo licznych ostrzeżeń – zrujnowała swoje zdrowie. Ktoś, kto robi wszystko, by być chorym, najwyraźniej nie ceni zbytnio zdrowia (oczywiście, możemy niuansować ten pogląd, ale tylko do pewnego momentu). A to oznacza, że istnienie prywatnej służby zdrowia jest o wiele łatwiejsze do wyobrażenia, niż mogłoby się zdawać.
Jest jeszcze jeden wniosek, który płynie z MZŻS. Warto dbać o zdrowie. To, czy, na co i ile będziesz chorował, zależy w dużej mierze od ciebie. Tak oto, propagując anarchizm, doszedłem do porad zdrowotnych. I być może nie ma w tym nic dziwnego, ostatecznie bowiem wolność i odpowiedzialność to dwie strony tej samej – złotej – monety.
Wydaje mi się, że podstawowym problemem, na który takie artykuły są jedynie pośrednią odpowiedzią, jest fakt, że ludzie (w szczególności jeśli są wychowani w kulturze państwowej służby zdrowia i jeśli wypowiadają się na ten temat w obecności większej publiczności) opierają się przed zaakceptowaniem faktu, że zdrowie i życie są dobrami, tj. można je rozpatrywać w kategoriach pieniężnych i np. człowiek bardziej zamożny może kupić „więcej” zdrowia lub dłuższe życie. W sumie opór taki jest dość niekonsekwentny, bo przecież ktoś biedny już teraz jest np. gorzej odżywiony i musi pracować fizycznie, co znacznie pogarsza jakość i długość życia. Z jakiegoś jednak powodu prywatne finansowanie i zapewnianie usług dentystycznych nie budzi wielkich kontrowersji, ale leczenie chorób śmiertelnych już tak, dostaje etykietkę właśnie nieludzkiego. I raczej bez radykalnej zmiany sposobu myślenia znacznej części społeczeństwa wydajnościowa wyższość prywatnych ubezpieczeń i służby zdrowia nie będzie wystarczającym argumentem (chyba że leczenie wszystkich chorób byłoby faktycznie baaaardzo tanie, ale wtedy pewnie oporu przed urynkowieniem by nie było).
Jeśli chodzi o sam artykuł, to widzę tu następujące problematyczne kwestie: w jaki sposób ubezpieczalnie mają weryfikować, czy ktoś np. spożywa alkohol lub pali papierosy, kiedy są one wykrywalne przez odpowiednio 4 i 7 dni. Czyżby konieczne byłyby regularne testy moczu, permanentny monitoring lub olbrzymie kary umowne? Ponadto czy osoby uzależnione nie wolałyby raczej zrezygnować ze znacznie droższego ubezpieczenia i wtedy prosić się o „umieranie na ulicy”, niż rzucić palenie?
No i (chociaż domyślam się odpowiedzi) zapytam prowokacyjnie: skoro warto dbać o zdrowie, to czy np. dwudziestokrotne zwiększenie akcyzy na papierosy czy alkohol nie spełni takiego samego zadania jak droższe ubezpieczenia?
„Wydaje mi się, że podstawowym problemem, na który takie artykuły są jedynie pośrednią odpowiedzią, jest fakt, że ludzie (…) opierają się przed zaakceptowaniem faktu, że zdrowie i życie są dobrami, tj. można je rozpatrywać w kategoriach pieniężnych i np. człowiek bardziej zamożny może kupić „więcej” zdrowia lub dłuższe życie.”
To prawda. Pytanie brzmi: czy jeśli pokażemy ludziom, że przeciętna osoba w ładzie libertariańskim otrzymywałaby lepszą opiekę medyczną, to wystarczy to, by uśmierzyć ich niechęć do utowarowienia opieki medycznej. Czy są oni irracjonlanie woleć gorszą nieutowariowioną (nominalnie, bo lekarze tak czy tak pracują dla pieniędzy) opiekę?
„w jaki sposób ubezpieczalnie mają weryfikować, czy ktoś np. spożywa alkohol lub pali papierosy, kiedy są one wykrywalne przez odpowiednio 4 i 7 dni.”
Można narzucić na tyle wysoką karę za złamanie zasad, że nie opłacałoby się oszukiwać i robić wyrywkowe kontrole. Nie wiem dokładnie, jak mogłoby to wyglądać. Może ktoś ma jakiś pomysł?
” Ponadto czy osoby uzależnione nie wolałyby raczej zrezygnować ze znacznie droższego ubezpieczenia i wtedy prosić się o „umieranie na ulicy”, niż rzucić palenie?”
Tak czasem by było i musielibyśmy się nauczyć walczyć z patologicznym altruizmem i moralnością masochisty.
„Czy są oni irracjonlanie woleć gorszą nieutowariowioną (nominalnie, bo lekarze tak czy tak pracują dla pieniędzy) opiekę?”
Wybór droższego czy nawet gorszego produktu w zamian za bezpieczeństwo/spokój ducha/wierność swoim zasadom moralnym/pokazanie się w lepszym świetle to nie nieracjonalność. To, że dla libertarianina przymus nieodzownie obecny w państwowym systemie jest czynnikiem zmniejszającym jego wartość, to nie znaczy, że jest tak dla reszty społeczeństwa.
Ludzie opowiadający się za etatyzmem niekoniecznie są niedouczeni ekonomicznie/politycznie albo nieracjonalni, mogą mieć po prostu drastycznie inne od libertariańskich wartościowania.
No ale jeśli pokażemy, że na wolnym rynku osoba dostaje 1,2 jednostek opieki medycznej, a w państwie dostaje 1 jednostkę, to czy wybór 1 jednostki nie jest nieracjonalny? Skoro utowarowienie powoduje, że danego dobra jest więcej, to chyba utowarowienie jest czymś dobrym (przy założeniu, że celem jest maksymalizacja ilości tego dobra). Czy wtedy adwersarz by powiedział: „wiem, że przez nas więcej ludzi choruje i umiera, ale przynajmniej medycyna nie jest utowarowiona”?
Mielibyśmy taki wybór:
1,2 jednostek medycyny + wolność vs. 1 jednostka medycyny + brak utowarowienia
Nie sądzę, żeby ktokolwiek powiedział „przynajmniej medycyna nie jest utowarowiona”, ale już np. „przynajmniej nasze społeczeństwo nie mierzy zdrowia pieniędzmi” albo „każdy ma równe szanse na wyleczenie nawet z najgorszej choroby” mogę sobie wyobrazić. Przyjmując, że dla kogoś wolność jest neutralna to jest to wybór między 0,2 jednostki medycyny a brakiem utowarowienia, czyli np. poczuciem większej „sprawiedliwości społecznej”, a kogoś wybierającego to drugie nie możemy nazwać nieracjonalnym, co najwyżej niemoralnym.
„Przyjmując, że dla kogoś wolność jest neutralna to jest to wybór między 0,2 jednostki medycyny a brakiem utowarowienia, czyli np. poczuciem większej „sprawiedliwości społecznej”, a kogoś wybierającego to drugie nie możemy nazwać nieracjonalnym,”
Zgoda. Też myślę, że racjonalność (lub jej brak) można przypisać sposobom, a nie celom. Niemniej jednak to dziwne „być za biednymi” i bardziej przejmować się ich relatywną pozycją w hierarchii niż wartościami bezwzględnymi.
„w jaki sposób ubezpieczalnie mają weryfikować, czy ktoś np. spożywa alkohol lub pali papierosy, kiedy są one wykrywalne przez odpowiednio 4 i 7 dni.”
Z tym – w świecie z transakcjami płatniczymi realizowanymi elektornicznie i ogromnymi data-center gromadzacymi i analizujacymi informacje o wycborach konsumenckich w celu profilowania reklam – nie byłoby problemu już dzisiaj (oczywiscie przy zalozeniu ze ustawodawcy nie zniszcza tych narzedzi). Obecnie dowolny podmiot obezpieczeniowy moglby z latwoscia zbierac informacje o swoich klientach dotyczace tego co jedza i co konsumuja. A gdyby to bylo utrudnione, moglby nawet wymagac w umowie ubezpieczeniowej, aby instalowali w toaletach analizatory moczu czy pozwalali na iniekcje biomedycznewgo chipa zbierajacego informacje o ich stanie zdrowia. Za zgode na takie metody gromadzenia informacji medycznych moglyby byc przyznawane znizki na skladki zdrowotne czy inne specjalne bonusy zreszta jako zacheta w postaci marchewki a nie tylko kija.
” Ponadto czy osoby uzależnione nie wolałyby raczej zrezygnować ze znacznie droższego ubezpieczenia i wtedy prosić się o „umieranie na ulicy”, niż rzucić palenie?”
Nie sądzę, żeby decyzja o kontynuacji palenia tytoniu powodowała, że stawka ubezpieczeniowa wzrośnie tak dramatycznie, żeby spowodować całkowitą niemożność podjęcia jakiegokolwiek ubezpieczenia.
To tylko jeden z wielu czynników, który mógłby różnicować wysokość stawki. Oferty ubezpieczeniowe nie muszą być zero-jedynkowe tzn. albo wszystko w luksusowych warunkach albo „umierasz pod płotem”. Być może palacz zapłaci taką samą stawkę, ale zamiast wzrostu opłat ubezpieczyciel zaproponuje polise, ktora będzie obejmowała
leczenie w nieco mniej komfortowych warunkach, lub np. konieczność wykonywania badań obrazowych w mniej dogodnych godzinach nocnych (chodzi o bardziej wydajne wykorzystanie sprzętu) itd.
Samo pozostanie palaczem nie wystarczy, ale jeśli ktoś uporczywie poza decyzją o paleniu, nie podejmuje się badań kontrolnych, nie szczepi się, nie kontroluje poziomu cukru, nie bierze leków i w wyniku tego wszystkiego nie stać go na opłacenie stawki ubezpieczeniowej to nie powinniśmy zmuszać innych, żeby finansowali jego leczenie. Oczywiście nadal w bogatym, uporzadkowanym społeczeństwie mogą powstawać organizacje non-profit, które będą rozwiązywać tego typu problemy, nie tylko finansowo ale również poprzez perswazję, czy edukację (rozwiązywanie tego typu problemów również byłoby tańsze). Wszystko to dotyczy ludzi, którzy nie są ubezwłasnowolnieni, nie są chorzy psychicznie itd. Bo to osobny temat do rozważań.
jaki sposób ubezpieczalnie mają weryfikować, czy ktoś np. spożywa alkohol lub pali papierosy, kiedy są one wykrywalne przez odpowiednio 4 i 7 dni.”
Prawdopodobnie niektórych zachowań nie dałoby się skontrolować, ale trzeba pamiętać, że rynkowe zapotrzebowanie ma istotny wpływ na kierunek rozwoju nauki i technologii. Jeśli pojawi się zapotrzebowanie na metody pozwalające na kontrolowanie tego czy dbamy o zdrowie to prawdopodobnie w wyniku działań naukowców, innowatorów i przedsiębiorców takich metod pojawi się więcej niż dziś.
Innymi słowy jeśli ktoś konsekwetnie podejmuje kolejne decyzje, które konsekwentnie podnoszą jego stawkę ubezpieczeniową i z uporem nie usypuje z drogi złych wyborów, aż w końcu wysokość stawki nawet za podstawową polisę (bez luksusu, z koniecznością oczekiwania w kolejkach, bez dostępu do najnowszych, przełomowych terapii itd.) przerasta jego możliwości finansowe (w warunkach całkowicie rynkowej opieki medycznej trzeba byłby wykazać się uporem, żeby to osiągnąć) to nie daje to usprawnienia do stosowania przymusu wobec reszty społeczeństwa.
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. Czynniki ekonomiczne mogą wpływać na kulturę, co wzmacnia ich efekt. Popularność palenia wynika z czynników kulturowych. Jeśli czynniki ekonomiczne zapoczątkują pewien proces społeczny to rezygnacja z palenia stanie się łatwiejsza tj. mniej ludzi którzy wyciągają na papierosa, mniesza dostępność papierosów, mniejsza wyrozumiałość dla palenia w domach, bardziej negatywny odbiór smrodu papierosów itd.
Mało kto jest w stanie nawet w prywatnej rozmowie przyznać, że taka zaniedbująca swoje zdrowie osoba powinna umrzeć. Na forum publicznym taki pogląd zostaje zakwalifikowany jako nieludzki, a tylko dla libertarianina to określenie jest satysfakcjonujące (oznacza, że wyprowadziłeś wniosek, którego nie da się podważyć rozumowo, a tylko emocjonalnie).
Mam wrażenie, że w umysłach świadomych zwolenników państwowej służby zdrowia (a także edukacji) tkwi przeświadczenie, że słuszniejsze jest zapewnienie całemu społeczeństwu gorszej opieki („bez luksusu, z koniecznością oczekiwania w kolejkach, bez dostępu do najnowszych, przełomowych terapii itd. „) niż pozwolenie na to, żeby istniały różnice spowodowane zamożnością.
„No ale jeśli pokażemy, że na wolnym rynku osoba dostaje 1,2 jednostek opieki medycznej, a w państwie dostaje 1 jednostkę”
To pokażcie. Na razie trzeba to przyjąć na wiarę, wbrew wszelkim przesłankom.
Są dobre przesłanki do tego, że w systemie prywatnym za tę samą ilość środków dostalibyśmy znacznie więcej, a żeby utrzymać aktualny poziom świadczeń wystarczyłoby tych środków mniej. Większym wyzwaniem jest pokazanie, co dr Wójtowicz przez ten i zapewne kolejne teksty chce uczynić, że na prywatyzacji nikt, nawet najbiedniejsi, nie straci. I wtedy już czy społeczeństwo będzie chciało poprawić sobie zdrowie, zostawić je na tym samym poziomie, czy pogorszyć, to już pozostaje w gestii jego poszczególnych członków, a nie przypadkowych urzędników i sił politycznych.
A mówiąc praktycznie, czy ktoś naprawdę ma złe doświadczenia z usługami dentystycznymi w Polsce? Jest wybór między zakładami lepszymi i droższymi, a gorszymi i tańszymi, usługi są dostarczane bardzo sprawnie, a przypadki jakiegoś dramatycznego zaniedbania są raczej rzadkie. Ok, ten sektor jest trochę dotowany z Unii i dentyści są szkoleni na państwowych uczelniach, ale zasadniczo jest prywatnie. Jedyne zastrzeżenie jakie się słyszy, to że jest za drogo. Może i tak, ale przecież mogłoby być znacznie taniej, gdyby nie olbrzymia bariera wejścia w postaci konieczności ukończenia długaśnych i większością bezsensownych studiów, oraz rocznego żałośnie płatnego stażu.
Gdzie w tym wszystkim miejsce na osoby ze schorzeniami genetycznymi, ciężko chore dzieci, osoby stare, chorowite na skutek ciężkich warunków pracy, ofiary epidemii, osoby nieuleczalnie chore, ofiary wypadków…
A medycyna robi postępy i choroby dotąd śmiertelne mogą być długo i kosztownie leczone.
Wiara w to, że ubezpieczyciele kierujący się chęcią zysku nie będą stosowali cherrypickingu, czyli wybierania sobie do umów okazów zdrowia, jest naprawdę naiwna. Pozostali przecież zostaną z bardzo drogimi polisami lub zupełnie na lodzie.
Ale po co ja to tu pisze? Tu się „walczy z patologicznym altruizmem”.
„medycyna robi postępy i choroby dotąd śmiertelne mogą być długo i kosztownie leczone”
No to jest pewien paradoks medycyny. Im więcej potrafi zrobić, tym bardziej staje się potrzebna. Ci sami ludzie, którzy kiedyś by „naturalnie” umierali na serce, przeżywają dzięki lekom i muszą być leczeni na nowotwory. Ale nie wiem, czy to w jakiś sposób uderza akurat w medycynę wolnorynkową.
„Wiara w to, że ubezpieczyciele kierujący się chęcią zysku nie będą stosowali cherrypickingu”
No oczywiście, że będą. Model wolnorynkowy nie zakłada, że nie będą. Na tym polega ubezpieczenie, że w jednej puli zgrupowane są osoby, które mają taką samą/podobną szansę wystąpienia szkody (wypadku, pożaru, choroby). Jak ubezpieczyciel nie może wybierać sobie klientów, to system nie ma prawa ekonomicznie działać. Nie można ubezpieczyć domu, który już się pali.
„Gdzie w tym wszystkim miejsce na osoby ze schorzeniami genetycznymi, ciężko chore dzieci, osoby stare, chorowite na skutek ciężkich warunków pracy, ofiary epidemii, osoby nieuleczalnie chore, ofiary wypadków…”
Ogólnie system opierałby się na podwójnym ubezpieczeniu. Jedno ubezpieczenie ubezpieczałoby od kosztów leczenia przez najbliższy czas (np. na okres roku lub dwóch lat), a drugie od zmiany wysokości składki ubezpieczeniowej w efekcie zapadnięcia na jakąś chorobę (ubezpieczenie od zmiany statusu zdrowotnego). Przykładowo, każdy płaci 300 zł ubezpieczenia miesięcznie i jeśli zachoruje, to będzie leczony w pełnym wymiarze. Dodatkowo każdy płaci dodatkową składkę ubezpieczeniową (np. 200 zł), która ubezpiecza go od tego, że zachoruje i będzie musiał w przyszłości płacić o wiele wyższe składki ubezpieczeniowe (że jego status zdrowotny się zmieni). Jeśli zachoruje (np. na serce) i będzie o wiele wyższa szansa, że będzie potrzebował kosztownej opieki medycznej, w związku z czym jego składka ubezpieczeniowa (pierwszego typu) byłaby wyższa (wynosiłaby np. 2300 zł miesięcznie), z drugiego ubezpieczenia będzie otrzymywał 2000 zł miesięcznie, by wyrównać koszty zwiększonej składki. Dzięki temu składki utrzymywałyby się na relatywnie stałym i niskim poziomie. Oczywiście, składki by rosły (młodzi płaciliby dużo mniejszą pierwszą składkę niż starzy, druga zmieniałaby się nieco inaczej), ale nie aż tak, by nie mogłaby za to zapłacić zarabiająca osoba.
Wydaje się, że taki system mógłby objąć wszystkie niegraniczne przypadki osób, które są w stanie na siebie zarabiać: a więc osoby, które nie urodziły się z poważnymi chorobami. Pewno nie obejmowałaby też ludzi, którzy zachorowali na choroby, których leczenie wymaga jakichś astronomicznych kwot (a więc jakieś bardzo nietypowe przypadki nowotworów itd.).
Co z pozostałymi? Pewnie musieliby szukać pomocy u instytucji charytatywnych. Możemy też wyobrażać sobie jakąś formę ubezpieczenia prenatalnego (czy prekoncepcyjnego), w którym rodzice ubezpieczają się od urodzenia dziecka z poważnymi wadami genetycznymi. Dodatkowo możemy wyobrazić sobie rozwój badań genetycznych, które minimalizowałyby to zagrożenie.
Ten model jest trochę skomplikowany i trzeba więcej miejsca, by go wyjaśnić, ale pracujemy nad tym. 😉
No pracujemy nad publikacją, która ma wyjaśnić, jak to miałoby całościowo działać. Acz oczywiście ta publikacja nie dowiedzie (z siłą matematycznego dowodu), że wolny rynek w medycynie byłby lepszy. Raczej pokaże, że jeśli ktoś zgadza się (wierzy, że są prawdziwe) na określone założenia ekonomiczne, to ma prawo spodziewać się, że wolny rynek powinien być lepszy. Ten „dowód” nie usatysfakcjonuje więc osób niechętnych wolnemu rynkowi.
Tradycyjnie prawica nie wierzy w bakterie i wirusy. Co z tego że dbam o zdrowie skoro zarazi mnie nieleczony gruźlik?
Państwowa służba zdrowia jest konieczna, Sanepid też.
„Tradycyjnie prawica nie wierzy w bakterie i wirusy. Co z tego że dbam o zdrowie skoro zarazi mnie nieleczony gruźlik?”
Moja matka i ojciec za komuny, od lat osiemdziesiątych pracowali w szpitalu przeciwgruźliczym (zresztą do dziś tam robią, dziś, to już szpital chorób płuc). Psie pieniądze im płacili ale nie palili i starali się zdrowo odżywiać, nikt z naszej rodziny nigdy gruźlicy nie miał. Ja ten szpital za płotem miałem.
Wielu z tych gruźlików niestety się nie leczyło, tylko rodzina im przez płot butelki z wódką podawała i papierosy. Za państwowe pieniądze trzeba ich było żywić i leczyć, żeby potem poszli na przepustkę i wrócili znów nieprzytomni od alk.
„Państwowa służba zdrowia jest konieczna”
Pewno, „socjalizm albo śmierć”. Jestem przerażony jak bardzo socjaliści zastraszyli ludzi, że bez pieniędzy zagrabionych w podatkach nie będzie życia na świecie i wszyscy gruźlicą się pozarażamy.
„jak bardzo socjaliści zastraszyli ludzi, że bez pieniędzy zagrabionych w podatkach nie będzie życia na świecie i wszyscy gruźlicą się pozarażamy”
zdrowi i bogaci sobie poradzą
„Tradycyjnie prawica nie wierzy w bakterie i wirusy”
Ani to, co piszę, nie jest prawicowe, ani nie pisałem nigdzie, że nie wierzę w bakterie i wirusy.
„Co z tego że dbam o zdrowie skoro zarazi mnie nieleczony gruźlik?”
Zarażanie chorobami może być traktowane jako inicjacja przemocy i ludzie mają prawo bronić się przed zarażającymi z użyciem przemocy. To zresztą nie ma związku z kwestią istnienia państwowej służby zdrowia.
Szanowni Sceptycy : w społeczności libertariańskiej z pewnością nie będzie zakazu zbiórek pieniędzy i zakładania fundacji, organizacji non profit itp 🙂
Troska o tych, którzy są dotknięci wymienionymi losowymi schorzeniami itd przynosi Wam chlubę, ale … tylko do czasu, kiedy oznajmiacie, że trzeba siłą ( podatki i obowiązkowe ” ubezpieczenia” ) zabrać innym . Bo wtedy z empatycznych sceptyków stajecie się grabieżcami.
Czy jednak miedzy Nami ( zwolennikami prymatu zasad ochrony własności ) a Wami ( skłonnymi zawieszać takie prawa naturalne w imię idei tfu/ równości ) musi być konflikt ? Nie ! Wystarczyłaby ” miękka secesja” czyli My nie przeszkadzamy Wam bawić się w panstwowe emerytury, służby zdrowia i inne mrzonki, ale …Wy pozwalacie pozostałej, choćby drobnej części obywateli zatrzymać dla siebie lwią cześć podatków, rządzić się samemu w zakresie zdrowia, emerytury, i wielu innych.
” pozwolić żyć, a nie : kazać żyć ; oto jedyny system i ideologia”
Ale tego jakoś nie chcecie….
Czy jednak miedzy Nami ( zwolennikami prymatu zasad ochrony własności ) a Wami ( skłonnymi zawieszać takie prawa naturalne w imię idei tfu/ równości ) musi być konflikt ? Nie ! Wystarczyłaby ” miękka secesja” czyli My nie przeszkadzamy Wam bawić się w panstwowe emerytury, służby zdrowia i inne mrzonki, ale …Wy pozwalacie pozostałej, choćby drobnej części obywateli zatrzymać dla siebie lwią cześć podatków, rządzić się samemu w zakresie zdrowia, emerytury, i wielu innych. „pozwolić żyć, a nie : kazać żyć ; oto jedyny system i ideologia”
Libertariański sceptyk mógłby argumentować tak: jeśli stworzymy system, w którym każdy może się odłączyć, to odłączaliby się przede wszystkim nie libertarianie, ale ludzie, którzy mają bardzo dużo i którzy na redystrybucji tracą. Z kolei w systemie zostawaliby ci, którzy liczą, że na systemie redystrybucji zyskają. W efekcie uciekli by bogaci i produktywni, a zostaliby biedni i nieproduktywni i system by się sypnął. Tak więc system redystrybucji musi być (jeśli ma funkcjonować) z zasady systemem, z którego nie ma ucieczki. Moralny imperializm lewicy jest więc wymuszany także na poziomie czysto techniczno-ekonomicznym.
oczywiście, że tak,
Janusz Szpotański : „nie temu bowiem system służy, by prolet gnuśniał w dobrobycie lecz aby wizje gigantyczne tytanów myśli wcielać w życie”.
i, na poważniej : „przymus jest złem właśnie dlatego, że w konsekwencji wyklucza jednoskę jako myślącą i oceniającą osobę, a robi z niej jedynie narzędzie osiągania celów kogoś innego „
Bardzo ciekawy i wartościowy artykuł. Wydaje mi się jednak, że problem upaństwowienia usług medycznych to tylko część większego problemu. Dużo gorsze jest upaństwowienie wiedzy o zdrowiu, i tym samym wiedzy medycznej. Obawiam się, że cała obecna filozofia zdrowia uprawiana na uniwersytetach (typu „chcesz być zdrowy, to jedz dużo leków”), jest błędna. Zachęcam wszystkich do zapoznania się z paroma tekstami na portal.bioslone.pl. Moim zdaniem to „niestety” prawda.
Dlatego kreśląc wizje zdrowia w wolnym społeczeństwie trzeba dodać:
– Istniałyby konkurencyjne ośrodki wiedzy o zdrowiu. Najlepiej rozwijałyby się te, które dawałyby najlepsze recepty na długie życie w zdrowiu. W ten sposób zostałoby wyeliminowane ryzyko systemowe, że błędna wiedza o zdrowiu zostanie scentralizowana i narzucona siłą społeczeństwu.
Zgadzam się, że rynek – na którym wiele podmiotów produkuje różne usługi i klienci oceniają, które z nich bardziej odpowiadają na ich potrzeby – byłby lepszym narzędziem odkrywania właściwych metod postępowania medycznego. Natomiast nie wiadomo, czy w efekcie „medycyna alternatywna” przeżywałaby rozkwit. Można argumentować, że istnienie medycyny alternatywnej jest związane z ogólnym niezadowoleniem ludzi z państwowych usług medycznych (tak jak istnienie teorii spiskowych jest odpowiedzią na uprzedmiotowienie ludzi w państwie – jest podświadowym wyrażanie własnego braku wpływu na rzeczywistość). Z pewnością przez jakiś czas po uwolnieniu rynku mielibyśmy do czynienia z dużą pluralizacją podejść do medycyny, ale po czasie prawdopodobnie pojawiałaby się silna standaryzacja.
Chyba jednak zbyt płytko zdiagnozował Pan chorobę zwaną państwową służbą zdrowia. Tu nie chodzi tylko o produkcje usług ratujących ludzkie drowie, ale o samą koncepcję zdrowia. Ta obecna to sprzedawanie leków i nic więcej. Całkowicie ignoruje się fakt, że ludzki organizm został ukształtowany w długim procesie ewolucji, w środowisko naturalnym, i takie środowisko (a zwłaszcza żywność) jest mu niezbędne do życia.
Ale to już inna historia. Chciałem tylko zwrócić uwagę na to, że cała dzisiejsza medycyna, podobnie jak nauki społeczne typu ekonomia, filozofia polityczna, czy socjologia, zeszła na manowce.
Dlatego też nie ma co zbyt poważnie traktować tych podziałów na wiedzę oficjalną i alternatywną. Ja tam wolę podział na wiedzę prawdziwą i fałszywą 🙂
Pan myśli, że medycyna zeszła na manowce. Ja tak nie myślę (z zastrzeżeniem, że nie mam o tym pojęcia). Tutaj nie ma zgody. Możemy za to zgodzić się, że urynkowienie byłoby czymś korzystnym, bo dałoby szanse różnym odmianom medycyny i wyłoniłyby się dobrowolnie i samorzutnie te, które ludziom najbardziej odpowiadają.
@Anonim
” Natomiast profilaktyka prozdrowotna jest w dużym stopniu błędna”
A z tym się całkowicie zgadzam. Wydaje mi się, że system wolnorynkowy przez internalizację kosztów i przez to, że ubezpieczyciel wolałby, by pacjent nie chorował (wolałby nie wypłacać ubezpieczeń), byłby o wiele bardziej nastawiony na profilaktykę.
„Dlatego poruszyłem ten temat, bo mówiąc o zdrowiu w społeczeństwie nie można sprowadzić problemu do pytania: w jakim systemie ludzie będą bardziej słuchać lekarzy? Właściwe pytanie brzmi: w jakim systemie zostanie odkryta i rozpowszechniona lepsza wiedza o zdrowiu.”
Tak. Zgoda.
”Natomiast profilaktyka prozdrowotna jest w dużym stopniu błędna”
Należy odróżnić dwie kwestie. Pierwsza to kwestia wiedzy dotyczącej tego co dobre dla naszego zdrowia, a co nie i tego jak profilaktyka powinna wyglądać, a druga kwestia to jak udaje się tę wiedzę wprowadzać w życie i stosować w praktyce.
1) Kwestia wiedzy medycznej dotyczącej profilaktyki
Tutaj oczywiście można mieć pewne zastrzeżenia i istnieje jakiś obszar do dyskusji, ale generalnie w różnych państwach świata istnieje wiele niezależnych towarzystw naukowych, badających te tematy i w świecie medycyny opartej na faktach w większości kwestii istnieje jednak ogromna zgodność i powszechny consensus. Istnieje na przykład o wiele większa zgodność opinii odnośnie zdrowia wśród lekarzy specjalistów (lekarze mają zazwyczaj kompetencje by analizować badania naukowe tylko w wąskim obszarze medycyny, na którym bardzo dobrze się znają, ale nie w pozostałych dziedzinach) na całym świecie niż wśród ekonomistów, co rodzi czasem pewien niepokój wśród zwolenników teorii spiskowych.
Możemy się zastanawiać na tym dlaczego istnieje większy konsensus w świecie medycznym niż w świecie ekonomii. Być może zagadnienia stricte medyczne nie mają tak wielkich implikacji politycznych (w przeciwieństwie do kwestii ekonomicznych), być może zadnienia medyczne są łatwiej weryfikowalne przez rzeczywistość, a być może są jeszcze inne powody (poza tymi zakładającymi spisek).
2) Mimo, że wiemy jak powinna wyglądać profilaktyka to praktyczne wdrażanie tej profilaktyki przez państwowe systemy opieki zdrowotnej kompletnie nie wychodzi, co potwierdzają nawet raporty państwowych instytucji. I tutaj myślę, że teoria libertariańska celnie wskazuje na powody takiej sytuacji i można starać się nakreślić w jaki sposób istniejąca w warunkach wolnorynkowych struktura bodźców zachęcałaby podmioty rynkowe (można przewidywać, że byłyby to firmy oferujące ubezpieczenia zdrowotne) do skutecznej realizacji działań profilaktycznych.
„Pan myśli, że medycyna zeszła na manowce. Ja tak nie myślę. Ja tak nie myślę (z zastrzeżeniem, że nie mam o tym pojęcia). ”
Ja uważam, że nie trzeba się bardzo dobrze znać na medycynie, żeby mieć świadomość wyższości medycyny opartej na faktach od tzw. metod alternatywnych. Warto za to znać ogólne zasady określające co można uważać za „naukowe”, mieć pojęcie o pewnych standardach, orientować się w strukturze produkcji wiedzy w obszarze nauk przyrodniczych i wiedzieć komu należy jednak w pewnych kwestiach zaufać i dlaczego. W dzisiejszych czasach wydaje mi się to czymś, co jeśli nie jest obowiązkiem, to przynajmniej wypada intelektualiście.
Ubezpieczenie prenatalne to bardzo mocny argument przeciwko temu co Sceptyk pisze o cherrypickingu. Ale nie jest to jedyny argument. W powszechnym przekonaniu obraz jest taki: publiczna służba zdrowia jest nieefektywna i nieraz trzeba czekać miesiącami, ale jak się trafi naprawdę wielki pech, to nas przynajmniej wyciągną z bagna. Ten obraz trzeba urealnić:
– po pierwsze, opóźnienie diagnozy/leczenia to niestety często więcej niż dyskomfort. Przesunięcie chemioterapii albo wycięcia guza o tydzień czy dwa może oznaczać różnicę między życiem a śmiercią. Kto miał pecha do nowotworu jąder, poważnych chorób serca albo czegoś podobnego, ten wie jak ważny bywa czas. Z punktu widzenia chorego
który nie zdążył, to nie jest jedynie opóźnienie. To jest nieudzielenie pomocy.
– po drugie, można się spodziewać, że źle opłacany, czy przepracowany lekarz ma większe szanse popełnić błąd i zaszyć pacjentowi w brzuchu nie to co trzeba, na przykład ze skutkiem śmiertelnym. Tak może się zdarzać w niewielkim procencie przypadków. Ale dla pechowca którego to spotka to jest 100%.
– po trzecie, bywają bardzo poważne problemy z którymi państwowa służba zdrowia nie robi po prostu nic, bo nie ma technologii, zezwolenia i/lub kasy. Wystaczy przejrzeć strony dowolnej fundacji w rodzaju siepomaga, dzieciom.pl, albo grupy neuroblastoma. Tam się nie zbiera na piwo, tylko na leczenie, którego publiczna służba zdrowia nie zapewniła. Gdyby zapewniła, to nie byłoby tych fundacji.
Podsumowując:
1. Potrzeby są nieograniczone. W miarę jak żyjemy dłużej, koszty pozyskania każdej kolejnej sekundy/godziny/doby życia i zdrowia rosną.
2. Każdy system alokuje skończone zasoby.
3. Każdy system poświęca kogoś by ratować kogoś innego.
4. Ale jedne systemy mają więcej zdrowia i życia do podziału a inne mniej.
5. To co sobie tak lekko hipotetycznie spekulujemy jako 1.2 jakiejś abstrakcyjnej jednostki w stosunku do 1, to bo dokonaniu obliczeń może się okazać 1200 żywych zamiast 1000 żywych.
6. Naprawdę bogaci leczą się w prywatnych klinikach już teraz. Decyzje o kształcie systemu wpłyną przede wszystkim na biednych i tych troche mniej biednych.
Zgrabne podsumowanie. Niepełne, ale na tym portalu nie ma co się rozpisywać : przekonywanie przekonanych.
Czy zatem …
1/Z powodów wymienionych przez SW , dylematu więźnia i,paradoksu rewolucjonisty
2/ z powodu demokracji
3/ z powodu nieskuteczności argumentów ( psychologia współczesna nie pozostawia watpliwości: racjonalne argumenty są przede wszystkim dla już przekonanych , reszta je zignoruje , zwłaszcza wobec magicznych słów ” darmowe” ” z budżetu ” panstwo opiekuńcze „)
…zostaje nam tylko ” bezsilna jasność umysłu ” ?
„na tym portalu nie ma co się rozpisywać : przekonywanie przekonanych.”
Muszę stanowczo zaprotestować. Proszę o rozpisywanie się! Na wielu blogach komentarze są ciekawsze niż same wpisy. Nie miałbym nic przeciwko, by i tu tak było.
„przekonywanie przekonanych”
To też nie do końca tak. Po pierwsze, czytają to nie tylko przekonani, po drugie, akurat co do kwestii prywatnej opieki medycyny wielu libertarian nie jest przekonanych. Nie tylko nie znają podstawowych rozwiązań, ale nie znają też podstawowych problemów: mają jedynie ogólne przekonanie, że rynek jest lepszy od państwa, ale nie umieją tego odnieść do kwestii opieki medycznej. Brak też dobrych tekstów libertariańskich porządkujących ten temat (nie brak za to tekstów powierzchownych).
„Ubezpieczenie prenatalne to bardzo mocny argument przeciwko temu co Sceptyk pisze o cherrypickingu.”
Teoretycznie można by myśleć o oparciu opiekie medycznej na takim ubezpieczeniu. Ci, co będą mieli dzieci (gdy kobieta jest w ciąży), płacą do wspólnej puli składkę i przez całe życie chorzy są leczeni z tej puli. Problem polegałby, że ta składka wynosiłaby tyle, ile wynoszą średnie koszty leczenia przeciętnej osoby – a więc byłaby bardzo duża. Mogłaby zostać rozłożona na raty, ale to wymagałoby ciągłości istnienia firmy ubezpieczeniowej. Acz teraz wchodzę już na grząski grunt ubezpieczeń.
Ubezpieczenie prenatalne mogłoby by być ubezpieczeniem od zmiany statusu zdrowotnego. To oznacza, że nie musiałoby wynosić tyle ile średni koszt leczenia. Musiałoby pokryć różnicę między skladkami dla osoby z grupy wysokiego ryzyka zdrowotnego, a składkami dla osoby z grupy niskiego ryzyka zdrowotnego (kwota będąca tą różnicą rzeczywiście będzie duża) pomnożoną przez prawdopodobieństwo, że dziecko urodzi się w grupie wysokiego ryzyka zdrowotnego (bardzo małe). To może nie rozwiązuje problemu, jednak są to różne kwoty.
Kolejny czynnik zmniejszający kwotę takiego ubezpieczenia to fakt, że część dzieci, które urodzą się w grupie wysokiego ryzyka (np. z mukowiscydozą) mimo najlepszych starań rodziców i lekarzy żyje znacznie krócej niż przeciętna osoba.
Ok. Załóżmy zatem, że to obniża całą sumę o połowę. W ogóle interesującym wątkiem jest tu kwestia ciągłości działania firm ubezpieczeniowych. Co jeśli któraś z nich ogłosi upadłość i stanie się niewypłacalna? Może trzeba by pomyśleć o trzecim ubezpieczeniu?
Ogólnie w libertarianizmie większość czasu będzie się spędzało, podpisując różne umowy.
Myślę, że to było żartobliwe, ale takie kompleksy umów ubezpieczeniowych raczej podpisywałoby się naraz, i to z jedną firmą. Zauważmy, jak dochodzi na rynku do konsolidacji opłat za np. telewizję, telefon, internet, prąd, a wiele umów w internecie jest implicytnych albo przyjmowanych jak leci bez czytania i jakoś mało kto to niecnie wykorzystuje. Także argument o nawale umów można włożyć między te same bajki co punkty poboru opłat co 100m na prywatnych autostradach. Po prostu dają ci jeden rachuneczek i odpowiedni formularz do podpisania i wystarczy, a ewentualnych kombinatorów rynek szybko wyeliminuje.
Tak, to było żartobliwie. Oczywiście ubezpieczenie od bankructwa ubezpieczyciela byłoby podpisywane z inną firmą, ale – czemu nie – mogłoby być dostarczone przez pierwotnego ubezpieczyciela.
Jeden z uczestników moich zajęć o libertarianizmie – doktorant na prawie – powiedział na jednym z ostatnich spotkań: „Nie do końca podoba mi się pana system, ale jedno jest pewne – pracy by w nim dla mnie nie zabrakło”.
Z drugiej strony tej pracy mogłoby być o wiele mniej, zważając na to, że duża część aktualnej obsługi prawnej dotyczy prawa generowanego przez państwo.
„W powszechnym przekonaniu obraz jest taki: publiczna służba zdrowia jest nieefektywna i nieraz trzeba czekać miesiącami, ale jak się trafi naprawdę wielki pech, to nas przynajmniej wyciągną z bagna. Ten obraz trzeba urealnić”
Do listy złudzeń związanych z powszechnym dostępem do usług medycznych warto dodać:
– NFZ nie finansuje każdego leczenia, tylko te które ma na swojej liście. Czyli jeśli ktoś zachorował na rzadką chorobę, której nie ma na liście NFZ, to niestety musi się zadowolić samymi gwarancjami w konstytucji, bo poza tym nic nie dostanie (w języku prawniczym to się chyba nazywa „bezpośrednie stosowanie konstytucji”).
– NFZ finansuje leczenie, ale tylko metodami i środkami które ma na liście (tej samej od kilkudziesięciu lat). Czyli jeśli pacjent/lekarz chce leczyć się inną skuteczniejszą metodą, to finansowania już nie ma (to się podobno nazywa postęp). Np. czarne plomby robiły karierę przez dziesiątki lat, bo finansował je NFZ.
Swoją drogą zastanawia mnie fakt, dlaczego jak ktoś poszedł po usługę do ortopedy i kazali mu przyjść za pół roku, to twierdzi że usługę otrzymał, a jak pójdzie do fryzjera, i każą mu przyjść jutro, to już twierdzi, że usługi nie dostał.
Jest jeszcze inny, szalenie ciekawy wątek (postaram się o nim napisać, mam nadzieję, że znajomi lekarze mi w tym pomogą): teoretycznie w systemie państwowym wszyscy są równi, ale istnieją różne metody, za pomocą których opieka medyczna jest wewnątrz systemu racjonowana. W efekcie dystrybucja darmowej opieki medycznej jest wysoce nierówna. I nietrudno zgadnąć, że większa jej ilość i jakość trafia do bogatych.
@Kamil Rozynek
„Należy odróżnić dwie kwestie. Pierwsza to kwestia wiedzy dotyczącej tego co dobre dla naszego zdrowia, a co nie i tego jak profilaktyka powinna wyglądać, a druga kwestia to jak udaje się tę wiedzę wprowadzać w życie i stosować w praktyce.”
Co do drugiej kwestii, to sprawa jest oczywista.
Natomiast co do pierwszej. Problem odkrywania i rozpowszechniania wiedzy to właściwie jedna całość. Centralne zarządzanie nie działa nie tylko na etapie wdrażania tej wiedzy, ale również na etapie odkrywania.
Przynajmniej dla mnie nie jest to aż tak szokujące, że „nauka” może błądzić. Wystarczy sobie uświadomić, że dzisiejsza ekonomia akademicka ignoruje tak fundamentalne twierdzenia, jak: ludzkie potrzeby są subiektywne, dobrowolna wymiana jest dwustronnie korzystna, itd, itd, … Niby na jakiej podstawie można ufać w ciemno, że w innych naukach jest lepiej?
„wyższości medycyny opartej na faktach od tzw. metod alternatywnych”
I tu dochodzimy do istoty problemu. Naukowa medycyna też ignoruje fakty, i to niestety te fundamentalne, bez których cały filozofia zdrowia jest fałszywa. Dokładnie chodzi o fakt, że ludzki organizm został ukształtowany w długim procesie ewolucji i naturalne/potrzebne/zdrowe dla niego są te warunki, w których się ukształtował. Przede wszystkim chodzi o żywność, bo ma ona największy wpływ na nasz organizm. To w końcu kilka kilogramów substancji, które wprowadzamy do swojego organizmu codziennie.
Społeczeństwo industrialne, ze swoim jedzeniem przemysłowym, to zaledwie 100 lat całego procesu ewolucji. Krótko mówiąc, mamy organizm łowcy-zbieracza, a stworzyliśmy warunki życia polegające na całkowitym wyizolowaniu się ze środowiska naturalnego. Zatem, czy chcemy, czy nie chcemy, nasz organizm dalej potrzebuje mięsa, tłuszczu, warzyw, w jak najbardziej naturalnej postaci, czyli z grubsza tego, co go ukształtowało. A dzisiejsza żywność wysoko przetworzona, z dodatkami chemicznymi, itd, to dla naszego organizmu w większości zwykłe toksyny, które szkodzą, a nie odżywiają. Tylko, że zatrucie jest odłożone w czasie i trudne do skojarzenia (zwłaszcza dla ludzi oduczonych zdroworozsądkowego myślenia, takich jak lekarze, naukowcy, żywieniowcy …). I tu nie pomogą żadne suplementy, produkty beztłuszczowe, życie fit, a zwłaszcza leki. To tak, jakby wyciągnąć rybę z wody, a potem ratować ją lekami, suplementami, aktywnością fizyczną, jazdą na rowerze …
Jak opłakany jest stan dzisiejszej medycyny najlepiej świadczy najnowsza piramida zdrowia WHO (inna sprawa, że się co chwila zmienia, a nasz organizm jest przecież cały czas taki sam). Podstawą ODŻYWIANIA jest … uwaga! … AKTYWNOŚĆ FIZYCZNA!
Podsumowując, czy to jest jakieś alternatywne czy spiskowe myślenie? Czy po prostu stwierdzanie faktów i rozumne, logiczne wyciąganie wniosków. A ta myśl jest całkiem obca nowoczesnej medycynie. Dlatego też dzisiejsza medycyna polega na leczeniu objawowym, bo prawdziwych przyczyn choroby nie jest w stanie zrozumieć. Przyznaje to nawet wielu, co bardziej rozumnych lekarzy. Są też tacy, którzy odeszli do prywatnej praktyki i stosują tzw. leczenie holistyczne, bo chcą naprawdę leczyć, a nie sprzedawać leki i jeździć na wycieczki.
„Możemy się zastanawiać na tym dlaczego istnieje większy konsensus w świecie medycznym niż w świecie ekonomii. Być może zagadnienia stricte medyczne nie mają tak wielkich implikacji politycznych (w przeciwieństwie do kwestii ekonomicznych), być może zadnienia medyczne są łatwiej weryfikowalne przez rzeczywistość”
Organizm ludzki to niebywale skomplikowany i złożony twór, dlatego obawiam się, że równie łatwo jest się w nim pogubić, jak w organizmie gospodarczym. Wystarczy pięciominutowa rozmowa z typowym lekarzem, czy ekonomistą.
Możecie się nie zgadzać ale przynajmniej przeczytajcie:
http://wyborcza.pl/magazyn/1,124059,18553674,szczesliwy-jak-wiking.html
A tak z innej beczki, czy jest gdzieś jakieś rzetelne wolnościowe opracowanie dotyczące antybiotyków i odporności na nie ?
Świetny artykuł. Ja jestem zdania, że majętność i bogactwo nie mają wpływu. Możemy mieć miliony na koncie, a kiedy ciężko zachorujemy nie będzie dla nas lekarstwa. Owszem mając pieniądze możemy pozwolić sobie na lepszą opiekę.
Hi! mexican online pharmacy cheap online pharmacy