To niezwykłe, jak mało edukacja zmieniła się na przestrzeni wieków i jak bardzo jest ona zuniformizowana. Niezależnie od tego, o jakim typie edukacji mówimy (podstawowej, średniej czy wyższej), niezależnie od szerokości geograficznej czy momentu historycznego, gdy myślimy o edukacji, przed oczyma staje nam ten sam obraz: nauczyciel/wykładowca mówi do siedzących po drugiej stronie sali uczniów/studentów.
Ktoś może zaprotestować, wskazując, że edukacja to również ćwiczenia, warsztaty, praktyki czy czeladnictwo. To prawda, niemniej jednak to właśnie opisany wyżej model przekazywania wiedzy w klasie czy na sali wykładowej stanowi fundament zachodniej edukacji od 100, 200, 500, a może nawet 800 lat. Ta stałość kształtu edukacji, jej niesamowita odporność na zmiany, może mieć dwa wyjaśnienia. Być może dawno temu udało nam się odkryć uniwersalną, ponadczasową formułę efektywnej edukacji i po prostu trzymamy się tego sprawdzonego wzorca, lekko go jedynie adaptując do współczesnych warunków. Może być jednak tak, że niezmienność ta jest znakiem zacofania, bezmyślnego zapatrzenia w tradycję, wyrazem inercji. Być może na obszarze edukacji nie udało nam się wprowadzić praktycznie żadnych innowacji i wciąż, siłą bezwładności, wykorzystujemy ten sam, średniowieczny model. Niezależnie od tego, która odpowiedź jest prawdziwa, trwałość klasycznego modelu edukacji wydaje się niezwykła.
Coś się kończy
Być może jednak zbliżamy się do kresu tego modelu. W ostatnich latach jesteśmy świadkami rewolucji informacyjnej. Nie do końca rozumiemy jej wagę, nie potrafimy przewidzieć wszystkich jej konsekwencji, niemniej jednak jest ona faktem. Wraz z pojawieniem się internetu każda posiadająca łącze osoba zdobyła dostęp do olbrzymiej części wiedzy ludzkości. Choć digitalizacja materiałów naukowych nie postępuje tak szybko, jak można by oczekiwać, choć wielu intelektualistów i polityków nadal nie rozumie, z jak wielkimi korzyściami wiązałoby się pełne „otwarcie” internetu, w ciągu ostatnich 20 lat dostęp jednostki do wiedzy zwiększył się dziesięcio-, stu- czy może nawet tysiąckrotnie. Idea wykładowcy, który znajduje się w posiadaniu jakiejś niedostępnej, niemal tajemnej, wiedzy i przekazuje ją w szkole czy na uczelni wybranym szczęśliwcom, utraciła swój powab. Trudno wierzyć, że klasa czy sala wykładowa są miejscem, w którym najefektywniej można zdobyć wiedzę, szczególnie wiedzę, która ma nam pomóc w przyszłej pracy zawodowej. Trudno zrozumieć, dlaczego mielibyśmy płacić za coś, co można by rozdawać praktycznie za darmo.
Rewolucja informacyjna może wydawać się więc początkiem końca tradycyjnej edukacji. A równocześnie zinstytucjonalizowana edukacja nadal jest bardzo silna: liczba studentów utrzymuje się na stałym poziomie, a nakłady na edukację rosną, co w USA ma dodatkową – i, zbijającą nieco z tropu – konsekwencję w postaci narastającego problemu „długu studenckiego”. Jak powinniśmy to rozumieć? Czy system trwa siłą inercji i minąć musi jeszcze wiele lat, nim wszyscy (pracodawcy, studenci, państwa i, na samym końcu, edukatorzy) spostrzegą, że można działać w inny sposób? Czy rewolucja informacyjna nie ma aż takiego znaczenia, jak mogłoby się wydawać? A może nie rozumiemy tak naprawdę, jak działa edukacja?
Kontrowersyjne wnioski z niekontrowersyjnych przesłanek
Edukacja pod lupą… należy do rzadkiego typu książek: jej wnioski są radykalne, jednakże dochodząc do tych radykalnych wniosków, autor nie przyjmuje żadnych kontrowersyjnych (uznawanych jedynie przez jedną ze strony sporu) przesłanek. Jego rozumowanie jest przejrzyste, a miejsca, w których czyni konieczne w przypadku tak złożonego argumentu założenia, zostały wyraźnie zaznaczone. Atak na edukacyjną ortodoksję jest więc przeprowadzony z zachowaniem wszelkich metodologicznych standardów. Choć recenzentka „Washington Post” narzekała, że książka Caplana nie oferuje wiele więcej niż „ekscentryczną ideologię przebraną w szaty empirycznej analizy”, wydaje się, że sprawa ma się dokładnie na odwrót. To empiryczna analiza prowadzi Caplana do ekscentrycznych wniosków. Zarzut ideologiczności jest zresztą wyjątkowo nietrafiony. Nie znajdziemy w Edukacji… „neoliberalnych” założeń o zawsze efektywnych rynkach czy libertariańskich argumentów o immanentnie niemoralnym państwie. Caplan nie polemizuje z tezą, że państwo ma prawo działać na obszarach, na których jest to „społecznie pożądane”, ani z tezą, że takie działania bywają efektywne. Pokazuje jedynie, że aktualne państwowe polityki edukacyjne – oparte na wątpliwej teorii kapitału ludzkiego – chybiają zamierzonego celu. Subsydiowanie edukacji nie powoduje zwiększenia produktywności uzasadniającego tak wielkie nakłady.
Jeśli państwowe kopalnie trwale przynoszą miliardowe straty, należy je zamknąć. Jeśli szkoły powodują, że marnujemy pieniądze na sygnalizowanie, należy zmienić nasze podejście do edukacji. Porównanie może nie być całkiem przypadkowe – tak jak górnictwo jest przestarzałą metodą pozyskiwania energii, tak edukacja akademicka wydaje się przestarzałą metodą pozyskiwania energii intelektualnej. Takie ujęcie sprawy nie mówi nam jednak nic na temat tego, jaka polityka jest właściwa i co z robić z pieniędzmi dotychczas marnotrawionymi na edukację. Mogą one zostać – jak chcieliby liberałowie – oddane społeczeństwu w postaci zmniejszonych podatków, ale mogą być też wykorzystane przez państwo w jakiś inny, bardziej efektywny niż edukacja, sposób (np. na zwiększenie środków przeznaczanych na naukę). Byłoby więc błędem odrzucić argumentację Caplana jako „neoliberalną”, jest to argumentacja wskazująca na nieefektywności określonych działań państwa, argumentacja, która może posłużyć udoskonaleniu tych działań. W trakcie nieco dziś zapomnianej debaty dotyczącej możliwości funkcjonowania socjalizmu Oskar Lange stwierdził, że Ludwigowi von Misesowi należałoby postawić pomnik w biurze ds. centralnego planowania, gdyż jego argumenty odnośnie problemów kalkulacji ekonomicznej przyczyniły się do lepszego zrozumienia problemów, przed którymi stanąć będzie musiał każdy rząd socjalistyczny, dzięki czemu socjalistyczni ekonomiści mogą lepiej przygotować się do wyzwań, które ich czekają. Jeśli teoria Caplana wytrzyma próbę czasu i krytyki i jemu postawić będzie można pomnik w ministerstwie edukacji narodowej jako komuś, kto przyczynił się do lepszego zrozumienia fundamentalnych problemów edukacji.
Edukacyjny dekalog Caplana
Główny argument Caplana (w odniesieniu do edukacji wyższej) można przedstawić w 10 punktach:
- Szkoły uczą rzeczy w dużej mierze nieprzydatnych na rynku pracy. A nawet, gdy uczą rzeczy przydatnych, uczą ich nieefektywnie. A nawet jeśli zdarza im się w efektywny sposób uczyć rzeczy przydatnych, studenci szybko zapominają większość tego, czego się nauczyli.
- Szkoły nie są również dobre w „uczeniu myślenia”. Istnieje zaskakująco mało dowodów na to, że transfer wiedzy – wykorzystywanie metod i teorii zdobytych na jednym obszarze do rozwiązywania problemów na innym obszarze – jest realnym zjawiskiem.
- Tradycyjna teoria edukacji (teoria kapitału ludzkiego), wedle której studia przemieniają nieprzygotowanych do wykonywania pracy młodych ludzi w obdarzonych fundamentalnymi kompetencjami i rozwiniętych kognitywnie pracowników, wydaje się wątpliwa.
- Wątpliwe są również inne zyski z edukacji: szkołom nie udaje się uczynić ze studentów lepszych obywateli, są również słabe w rozwijaniu życia intelektualno-duchowego uczniów i skłaniania ich do zainteresowania kulturą wyższą i sprawami ducha.
- Mimo niskiej przydatności, jakości i retencji wiedzy nauczanej na wyższych uczelniach posiadanie dyplomu akademickiego bardzo ułatwia zdobycie pracy i długotrwale zwiększa zarobki absolwentów. Tylko część różnicy w zarobkach da się wyjaśnić faktem, że osoby posiadające wykształcenie są statystycznie bardziej uzdolnione niż osoby niewykształcone. Dlaczego pracodawcy są skłonni płacić absolwentom więcej, jeśli edukacja nie wyposaża studentów w przydatne w pracy zawodowej kompetencje?
- Powodem wysokiej premii za dyplom akademicki (szczególnie z prestiżowych uczelni) jest fakt, iż ukończenie studiów sygnalizuje pracodawcom, że absolwent posiada trzy kluczowe z ich punktu widzenia cechy: inteligencję, pracowitość oraz odpowiedni poziom konformizmu. Choć inteligencję da się dość łatwo zmierzyć, pracodawcom bardzo trudno określić, czy dany kandydat jest pracowity oraz czy będzie potrafił podporządkować się zasadom panującym w miejscu pracy: czy będzie potrafił wykonywać nudne zadania, czy będzie słuchał poleceń, czy potrafi dogadać się z innymi osobami itd. Ponieważ nie sposób ukończyć prestiżowego kierunku studiów, nie posiadając tych cech, pracodawcy o wiele chętniej zatrudniać będą osoby po studiach niż osoby nieposiadające dyplomu. Najlepiej konceptualizować sobie więc studia jako rodzaj wieloletniej rozmowy kwalifikacyjnej, podczas której aplikant udowadnia pracodawcy, że charakteryzuje się pożądanymi przezeń cechami.
- Teoria sygnalizowania wykształceniem jest w stanie wyjaśnić wiele zjawisk, których nie potrafi wyjaśnić tradycyjna. Dlaczego dyplom jest tak cenny, mimo że uczelnie nie są zbyt dobre w budowaniu kompetencji studentów? Dlaczego w oczach pracodawców niewspółmiernie ważny względem samego studiowania jest fakt ukończenia studiów (efekt owczej skóry)? Dlaczego tak mało osób korzysta z możliwości darmowego uczestnictwa na zajęciach na prestiżowych uczelniach (i dlaczego uczelnie nie zabraniają takiego uczestnictwa)? Dlaczego studenci wybierają najłatwiejszych wykładowców i najprostsze przedmioty? I wreszcie, dlaczego zwrot z edukacji jest o wiele wyższy w przypadku jednostek niż w przypadku całych narodów?
- Rozsądne szacunki wskazują, że 20% premii za wykształcenie związane jest ze zdobytą podczas studiów wiedzą i umiejętnościami, zaś 80% wyjaśnić można sygnalizowaniem. Nie jest więc tak, że podczas studiów studenci nie uczą się niczego przydatnego (niektóre kierunki ewidentnie górują tu nad innymi) i nie rozwijają się kognitywnie, ale – uśredniając – rola tych czynników jest o wiele mniejsza, niż nam się zdaje.
- Mimo że poszczególnym jednostkom opłaca się studiować, fakt, iż tak wiele jednostek angażuje się w studiowanie, jest niekorzystny społecznie. Studia – przynajmniej w obecnym kształcie (wieloletnie studia niesprofilowane pod konkretny zawód) – są nieefektywną metodą przypisywania pracowników do firm. Zysk jednostki ze zdobycia wykształcenia nie idzie w parze z zyskiem społeczeństwa związanym z tym, że część jednostek studiuje.
- Rozwiązaniem problemu jest wycofanie się państwa ze wspierania edukacji wyższej, w efekcie czego mniejsza liczba osób angażować będzie się w marnotrawcze sygnalizowanie. Na poziomie edukacji średniej państwo powinno położyć dużo większy nacisk na edukacja zawodową, która przygotowywać będzie część społeczeństwa do wykonywania konkretnych zawodów.
BC – Before Caplan
Caplan nie jest oczywiście twórcą teorii sygnalizowania wykształceniem. Jego wielki wkład polega jednak na przekonywającym i silnie opartym na danych empirycznych oszacowaniu roli jaką sygnalizowanie pełni w edukacji, jak i dogłębnej krytyce teorii ludzkiego kapitału. Przed Caplanem teoria sygnalizowania traktowana była przeważnie jako nie do końca zweryfikowana hipoteza, o której wspominało się raczej dla porządku („niektórzy badacze wskazują, że być może…”) i która jest w stanie wyjaśnić jedynie niewielką część znaczenia edukacji dla zwiększonych zarobków absolwentów. Po Caplanie takie podejście do sygnalizowania nie jest już możliwe, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, jak silnie obnażył on słabości tradycyjnej teorii, wskazując, na jak wielu niedowiedzionych założeniach jest ona wsparta. Caplanowi udało się przesunąć sygnalizowanie z marginesów do samego centrum rozważań o edukacji. Badacze nie mają wyboru i muszą w jakiś sposób ułożyć się z Caplanem: albo przyjąć jego ustalenia, albo przedstawić rozwiniętą i wspartą empirycznymi dowodami krytykę, która – przy okazji – wyjaśni, jak naprawdę działa edukacja.
Kiedy mówię „muszą”, zakładam, że dyskusja w świecie akademickim ma charakter całkowicie merytoryczny: każdy przedstawia swoje argumenty i na placu boju zostają te najsilniejsze. Tak oczywiście nie jest. Dany pogląd, by zająć dominującą pozycję, musi pokonać nie tylko inne argumenty, ale przede wszystkim uprzedzenia poznawcze, instytucjonalne uwikłania oraz dyscyplinarną inercję, które będą skłaniać adwersarzy do odrzucenia go mimo jego merytorycznej poprawności. Istnieje kilka powodów, dla których teoria Caplana może nie jest traktowana tak poważnie, jak powinna.
Akademicy są uprzedzeni na korzyść edukacji
Po pierwsze, wydaje się, że świat akademicki nie posiada odpowiednich zachęt ekonomicznych, by rozwijać antyedukacyjny dyskurs: ponieważ nauką i edukacją wyższą zajmują się te same osoby, atak na edukację prowadzić mógłby do radykalnego pogorszenia sytuacji materialnej dużej części pracowników uczelni wyższych. Fakt, iż nauka i edukacja są ze sobą ściśle powiązane, powodować może, że edukacja nie zostanie zbadana w odpowiedni sposób.
Uprzedzenia płynące z lęku o własną sytuację materialną współdziałać będą z innymi typami uprzedzeń. Akademicy to osoby, które zdobyły wysokie posady na uczelniach dzięki ciężkiej pracy w trakcie studiów. W swoich oczach są więc najlepszym dowodem na to, że studia uczą ważnych – także z punktu widzenia przyszłej pracy – rzeczy. Co więcej, w przypadku akademików nie do końca sprawdzają się zasadniczo prawdziwe teorie wskazujące, że studia są nieefektywne w „uczeniu myślenia” (transferze wiedzy) i że nie rozwijają intelektualnie i duchowo. Słowem, akademicy są wyjątkami ustalającymi reguły.
I dalej, ponieważ duża część pracy akademików polega na dydaktyce, przyjęcie teorii Caplana oznaczałoby uznanie, że istotna część ich działań oparta była na błędnych założeniach i społecznie marnotrawcza. Pojawia się tu więc także silne uprzedzenie emocjonalne – chcemy wierzyć, że to, czemu poświęciliśmy życie, ma sens. Wszystko to każe myśleć, że akademicy są ekstremalnie uprzedzeni na korzyść edukacji. Tak jak myśl ateistyczna nie rozwija się wśród księży (choć wielu z nich nie wierzy w Boga), tak mamy prawo wątpić, że myśl antyedukacyjna rozwinie się wśród akademików (choć duża ich część z pewnością nie jest ślepa na to, jak mało przekazywana przez nich wiedza jest przydatna na rynku pracy).
Nie tylko profesorowie wierzą w edukację. Co gorsza wierzą w nią też zwykli ludzie
Po drugie, mit fundamentalnej roli edukacji w rozwoju jednostek i narodów jest silnie zakorzeniony także w samym społeczeństwie. Jakiekolwiek reformy polegające na ograniczeniu dostępu do darmowej edukacji, spotkałyby się prawdopodobnie z niechętnym odzewem ze strony społeczeństwa. Wydaje się, że w tym przecenianiu roli edukacji istotne znaczenie ma fakt, że edukacja jest silnie utożsamiana z nauką. Ewentualne wysiłki, by ograniczyć rolę szkół wyższych, stałyby więc (ze względu na to utożsamienie) w kontrze do jednego z najsilniejszych trendów współczesności, a więc scjentyfikacji, czyli powolnego unaukowiania kolejnych obszarów naszego życia. Ponieważ (słusznie) wierzymy w kluczową rolę nauki dla naszego rozwoju, a równocześnie często (błędnie) utożsamiamy naukę z edukacją, wierzymy w kluczową rolę edukacji. Jednym z powodów tego utożsamienia jest fakt, że instytucje, które produkują naukę, są również instytucjami produkującymi edukację wyższą. To instytucjonalne połączenie edukacji i nauki ma jednak charakter historycznej przygodności. Nie trudno wyobrazić sobie oddzielenie nauki od edukacji wyższej, nietrudno również znaleźć też dobre argumenty na rzecz efektywności takiego rozdziału. Fundamentalny argument mógłby polegać na wskazaniu, że nauka i edukacja to dobra o odmiennej ekonomicznej charakterystyce: podczas gdy nauka ma w dużej mierze charakter dobra publicznego (którego produkcja zagrożona jest istnieniem efektu gapowicza), edukacja jest dobrem prywatnym. Caplan postuluje rozdział państwa od edukacji, powinniśmy jednak zastanowić się, czy konieczny nie jest również – najpierw kognitywny, a później materialny – rozdział nauki od edukacji.
Jeśli wnioski są neoliberalne, to rozumowanie jest błędne
Trzecim powodem może być wspomniany już „neoliberalny” posmak argumentu Caplana. Ponieważ polaryzacja sporu politycznego przeniosła się na obszar nauki (a żyjemy w czasach wzmożonej polaryzacji), teorie, które mogą wspierać polityki proponowane przez drugą stronę sporu, będą postrzegane z wielką nieufnością. Cytowane słowa recenzentki „Washington Post” wydają się próbą „oflagowania” teorii Caplana jako libertariańskiej, a więc takiej, którą należy odrzucić jako potencjalnie wspierającą przeciwną stronę politycznego sporu. Wszystko to każe wierzyć, że teoria sygnalizacji ma przed sobą długą drogę z marginesów do centrum badań nad edukacją.
Caplan a sprawa polska
W tym miejscu zapytać należy, w jaki sposób ustalenia Caplana odnieść można do polskich realiów. Jeśli chodzi o niższą i średnią edukację między systemem amerykańskim i polskim nie ma fundamentalnych różnic, nieco odmiennie wygląda za to w obu krajach system edukacji wyższej. Dwie podstawowe różnice polegają na tym, że:
(1) Studenci w USA muszą płacić za swe studia. Roczne opłaty za studia, wraz z mieszkaniem, wahają się od około 20 tysięcy dolarów w przypadku uczelni państwowych do około 45 tysięcy dolarów w przypadku uczelni prywatnych.
(2) Istotna część amerykańskich uczelni to uczelnie prywatne. Uczy się na nich połowa studentów, przy czym większość najbardziej prestiżowych uczelni jest prywatna, w przeciwieństwie do Polski, gdzie bardziej prestiżowe są uczelnie państwowe (na których uczy się 75% studiujących).
Te dwie różnice stawiają nasz system – w kontekście teorii sygnalizacji – w gorszej sytuacji. Ponieważ w Polsce studia na uczelniach państwowych są w dużej mierze darmowe (dodatkowo zaś studiowanie związane jest z różnego rodzaju dodatkowymi udogodnieniami w postaci np. tanich akademików czy zniżek komunikacyjnych), państwo zdejmuje ze studentów istotną część kosztów studiowania. Uzasadnieniem tej polityki jest teoria kapitału ludzkiego: dzięki państwowemu dofinansowaniu studenci, których normalnie nie byłoby stać na studia, są w stanie je podjąć, co pozwala im później wypracowywać większy zysk, zarówno dla siebie, jak i dla społeczeństwa. Paradygmatycznym obrazem jest tu młody zdolny człowiek z ubogiej rodziny, który nie miałby pieniędzy na czesne, a który dzięki państwu ma okazję studiować i rozwijać swe talenty. Jeśli jednak prawdziwy jest model Caplana, głównym efektem braku czesnego jest to, że w nieefektywny proces sygnalizowania wykształceniem angażuje się większa liczba osób, niż miałoby to miejsce, gdyby edukacja była płatna. Wobec braku państwowego finansowania szkolnictwa najmniej zdolni nie decydowaliby się na studia, gdyż studia po prostu by się im nie zwracały, gdy jednak państwo płaci za studia, okazują się one dla nich opłacalną inwestycją (dotyczy to również zaniżonych cen płatnych studiów zaocznych). W tym ujęciu paradygmatycznym przypadkiem jest ktoś, kto nie powinien studiować, gdyż studia w niewielkim stopniu zwiększą jego produktywność, kto jednak decyduje się, by studiować, gdyż dzięki temu łatwiej zdobędzie pracę. Możemy domniemywać więc, że polski system edukacji wyższej – ze względu na istnienie darmowych studiów – jest ceteris paribus bardziej marnotrawczy niż system amerykański (w obu państwach wśród osób w wieku 18-24 lat studiuje podobny – około 40% – odsetek osób).
Po drugie, ponieważ państwowe uczelnie są wyłączone spod dyscyplinującego mechanizmu rynkowego, nie mają odpowiednich zachęt ekonomicznych, by przygotowywać program studiów w zgodzie z potrzebami studentów. W konsekwencji na uczelniach państwowych wykładowcy – niczym lekarz, który podejrzewa serce nie dlatego, że wskazują na to symptomy, ale dlatego że jest kardiologiem – wykładają często to, na czym się znają, nie zaś to, co jest potrzebne studentowi. I znów pojawia się tu interesujący trop: być może do rozdźwięku tego istotnie przyczynia się fakt połączenia w jednej instytucji edukacji i nauki, w efekcie którego edukacja przybiera bardziej akademicki i mniej praktyczny charakter. Możemy również zakładać, że uwolnienie edukacji od mechanizmu rynkowego (uniezależnienie zysków uczelni od wpłat studentów) powoduje inne typy nieefektywności, np. zwiększenie kosztów administracyjnych.
Podwójne oblicze prywatnych uczelni w Polsce: innowatorzy i sprzedawcy dyplomów
W tym kontekście interesująca jest sytuacja prywatnych uczelni w Polsce. Ich działania przyjmują, jak się zdaje, dwojaki kształt. Z jednej strony starają się one silniej niż uczelnie państwowe dopasowywać do potrzeb rynku, oferując studentom konkretne umiejętności. Obiecującym trendem jest oferowanie krótszych modułów dydaktycznych – w postaci pojedynczych kursów czy studiów podyplomowych, jak również rozwinięta współpraca z biznesem. Z drugiej strony część prywatnych uczelni wyraźnie działa w trybie „sprzedawania dyplomów”, wpisując się silnie w nurt sygnalizacyjny. W przeciwieństwie do tego, co często się mówi, dyplomy te nie są jednak bezwartościowe, pozwalają bowiem zasygnalizować pracodawcom pożądane cechy. Ktoś, kto miał tyle samozaparcia, by „przesiedzieć” 3 lata prywatnych studiów licencjackich, będzie lepiej nadawał się na niskie stanowisko w firmie, niż ktoś, kto nie podjął takiego wysiłku lub kto znudził się po dwóch latach. Nie dlatego, że studia coś mu dały, ale dlatego że zasygnalizował swoją pracowitość i konformizm. Jest to rozwiązanie stosowane przez osoby, które z jakichś względów nie załapały się na bezpłatny system państwowy i potrzebują dyplomu, by móc jakoś „wkręcić się” na rynek pracy.
Zawodówki, czyli dlaczego brakuje nam fachowców
Mówiąc o sytuacji w Polsce, warto również wspomnieć o kwestii szkolenia zawodowego. Polska weszła w okres transformacji z PRL-owską spuścizną w postaci dużej liczby szkół zawodowych i techników. Ten spadek mógł okazać się naszym atutem, jednak szkoły zawodowe nie cieszyły się wielkim szacunkiem, traktowano je jako miejsce, do którego trafiały osoby nienadające się do faworyzowanej edukacji ogólnokształcącej. Miast spróbować je unowocześnić i dostosować do nowego rynku pracy – wzorując się na przykład na dobrze działającym szkolnictwie zawodowym w Niemczech, Szwajcarii czy Austrii – państwo systematycznie ograniczało ich znaczenie, obcinając finansowanie i likwidując dużą ich liczbę. Z perspektywy czasu polityki te reinterpretuje się jako błędne, wydaje się jednak, że pełne zrozumienie skali tego błędu możliwe jest dopiero przy uwzględnieniu teorii Caplana. Główną przyczyną tych polityk (realizowanych zasadniczo przez kolejne ekipy rządzące, choć za główny błąd uznaje się często reformę edukacji z 1999 roku) była bezkrytyczna wiara w prawdziwość modelu kapitału ludzkiego. W przekonaniu, że im więcej osób ukończy liceum i pójdzie na studia, tym bardziej produktywne będzie społeczeństwo, maksymalnie wspierano edukację ogólnokształcącą i akademicką. Przykładowo w 2014 roku w Polsce studiowało 41,8% osób w wieku 20-24, gdy w Niemczech studiowało 28,4%, we Francji 32,4%, w Szwecji 26,7%, a w Wielkiej Brytanii 24,2%.
Reformy. Czesne
Na koniec zastanówmy się, jakie reformy byłyby najsensowniejsze, biorąc pod uwagę specyficzny polski kontekst. Najbardziej oczywistym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie opłat za studia. Obniżyłyby one liczbę studiujących, eliminując przede wszystkim tych, którzy na studiach zyskiwaliby najmniej. Ponieważ wprowadzenie czesnego wiązałoby się z możliwością odsiania również „zdolnych-biednych”, opłaty połączyć można by z systemem zwolnień i stypendiów dla takich osób. Wprowadzenie opłat za studia dodatkowo zwiększyłoby konkurencję między uczelniami państwowymi a prywatnymi, w efekcie czego jakość studiów państwowych zwiększyłaby się. Ponieważ system studiów w Polsce ma kształt 3 + 2, inną strategią mającą na celu zmniejszenie liczby studiujących mogłoby być ograniczenie – w przypadku uczelni państwowych – liczby studiujących na studiach magisterskich, najlepiej przez podwyższenie poziomu nauczania. W konsekwencji znakomita większość osób kończyłaby edukację po 3 latach.
Paradygmat zawodowy + podwyższenie poziomu studiów
Kolejną reformą winno być odejście od akademickiego paradygmatu nauczania na rzecz paradygmatu zawodowego. Wymownym przykładem dominacji tego pierwszego jest to, że na wielu kierunkach warunkiem ukończenie studiów jest przygotowanie pracy magisterskiej w formie pisanej przez studentów pracy naukowej. To osobliwy wymóg, nie istnieje bowiem żaden zawód (poza zawodem naukowca), w którym realizuje się tego typu projekty. Wszyscy studenci traktowani są więc jako potencjalni naukowcy, podczas gdy ścieżką tą podąży jedynie niewielki procent. Na szczęście na wielu kierunkach odchodzi się od tego typu prac na rzecz prac w formie projektów, których realizowanie bardziej przypomina to, co studenci będą później robić zawodowo. Paradygmat akademicki można by zachować na studiach magisterskich, na które szłyby nieliczne osoby zainteresowane dalszą pracą naukową. Równocześnie uczelnie powinny zacieśnić swe więzi z sektorem prywatnym, próbując dostosować programy do aktualnej sytuacji na rynku pracy. Podział na studia licencjackie o charakterze zawodowym i studia magisterskie o charakterze akademickim byłyby pierwszy krokiem w kierunku rozdzielenia edukacji od nauki. Kolejnym byłoby zwolnienie najlepszych naukowców z obowiązku pracy dydaktycznej ze studentami studiów licencjackich, kierowaliby oni za to rozwojem studentów magisterskich.
Likwidacja ograniczeń do wykonywania zawodów
Oddzielnym zagadnieniem jest kwestia zawodów, do wykonywania których prawnie wymagane jest ukończenie studiów. Tutaj możliwe są różne reformy. W przypadku części zawodów można znieść ten obowiązek, w przypadku innych zawodów należałoby po prostu skrócić okres wymaganych studiów (nie ma powodu, by np. prawnik nie mógł rozpocząć pełnoprawnej pracy zawodowej już po trzech latach studiów). Inną możliwością jest rezygnacja z wymogu ukończenia studiów i zastąpienie go wymogiem zdania państwowego egzaminu. Reformy takie miałyby jeszcze jedną zaletę: na rynek pracy wchodziłaby większa liczba pracowników, co obniżałoby ceny usług i zwiększałoby ich jakość (wbrew popularnej opinii jakość nie bierze się z ograniczania liczby osób wykonujących zawód, ale z wpuszczeniu maksymalnie dużej liczby osób i dozwoleniu, by mechanizm rynkowy wymusił odpowiednią jakość). Idąc tym tropem, państwo mogłoby znieść konieczność posiadania dyplomu na różnych posadach administracyjnych, co istotnie zmniejszyłoby wartość dyplomów, za którymi nie idą kompetencje.
Prywatyzacja!
Bardziej radykalna reforma polegałaby oczywiście na prywatyzacji studiów wyższych. Proces ten zacząć można od likwidacji najbardziej „oderwanych od życia kierunków”, by stopniowo doprowadzić do całkowitego wycofania państwa ze szkolnictwa wyższego i skupieniu się wyłącznie na finansowaniu nauki jako dobra publicznego (wraz ze stypendiami dla najzdolniejszych uczniów pochodzących z biednych rodzin). Caplan nazywa to rozdziałem państwa od edukacji. Prywatne uczelnie dostarczałyby więc przede wszystkim pracowników na rynek pracy, równocześnie zapewniając alternatywne ścieżki rozwoju dla przyszłych naukowców pracujących w państwowych instytucjach naukowych. Można domniemywać, że proces prywatyzacji nie tylko spowodowałby spadek liczby „niepotrzebnie studiujących”, ale doprowadziłby również do zwiększenia liczby kierunków i przedmiotów oferujących konkretne kompetencje.
Przekonanie, że edukacja jest gwarantem sukcesu społeczeństw, jest jednym z najważniejszych świeckich dogmatów współczesnych czasów. Edukacja pod lupą uderza w ten dogmat z wielką siłą. Jeśli ustalenia Caplana przetrzymają ogień krytyki i pokonają uprzedzenia poznawcze badaczy, książka ta ma szansę istotnie przyczynić się do dogłębnej zmiany naszego myślenia szkolnictwie. Rozwój technologii stworzył grunt pod rewolucję w edukacji, teoria Caplana wyjaśnia, dlaczego nie powinniśmy się tej rewolucji bać.
Wszystkie zamieszczone na blogu teksty są bezpłatne. Jeżeli chciałbyś wesprzeć istnienie bloga i przyczynić się do promocji idei wolnościowych, proszę o wpłaty na konto.
Santander Bank
31 1090 1447 0000 0001 0168 2461
Dla neoliberała wszystko musi mieć wartość rynkową. Jestem z wykształcenia i pasji (nie z zawodu) historykiem starożytności. Załóżmy że wycofamy państwo z finansowania tego typu studiów, specjalistów potrafiących interpretować źródła, teksty, analizować, odczytywać a może i chronić zabytki. Wszystko to wyślijmy w kosmos (konserwatorzy może sie ostaną, bo posiadanie kosztownych zabytków jest rentowne, ale i to nie byłoby pewne, możemy mieć konserwatorów chałupników, i będzie tak jak z tym obrazem Jezusa w Hiszpanii, co to komu w końcu szkodzi)
Co sie stanie jeżeli sie tych ludzi wytnie? Ze strony ekonomicznej nic, swiat pójdzie dalej. Na wielu uczelniach zachodnich już to sie dzieje, wydziały badające antyk i różne starożytne cywilizacje sie likwiduje po prostu.
Dla mnie jako pasjonata tej dziedziny jest oczywiste, że państwo musi partycypowac w kosztach takich instytucji z czysto ludzkiej perspektywy. Nie każda warość jest mierzalna finansowo. Ja swoich studiów absolutnie nie żałuje, choć nie pracuje w tym zawodzie (zawsze chciałem jednak być zawodowym historykiem antyku). Gdy czytam tego typu teksty rodzi sie we mnie jakiś bunt. Dziwią mnie ludzie dla których słuszne w życiu jest jedynie to, co da sie sprzedać i kupić i to jest dla was miara absolutnie wszystkiego. Wg mojego pojęcia państwo istnieje właśnie po to, by pomóc też chronić i rozwijać dziedzictwo co często nie jest rentowne, (np dziedzictwo duchowe). Bez tego będziemy owszem dalej ludźmi, ale jednak uboższymi o coś, co bardzo trudno wyrazić, a czego wy nigdy chyba i tak nie zrozumiecie, więc nawet nie spróbóję.
Poprzestańmy na tym, że nie każda wartość w życiu człowieka jest mierzalna ekonomicznie i przekuwalna w zysk, a jednak własnie z powodu swojej kruchości i unikatowości wartość ta musi byc chroniona i rozwijana i dla nas i dla przyszłych pokoleń.
Dzięki za komentarz!
„Jestem z wykształcenia i pasji (nie z zawodu) historykiem starożytności. Załóżmy że wycofamy państwo z finansowania tego typu studiów, specjalistów potrafiących interpretować źródła, teksty, analizować, odczytywać a może i chronić zabytki. (…) Dla mnie jako pasjonata tej dziedziny jest oczywiste, że państwo musi partycypowac w kosztach takich instytucji z czysto ludzkiej perspektywy. Nie każda warość jest mierzalna finansowo”.
Rozumiem ten pogląd. Ma on sens, ale się z nim nie zgadzam. Jest parę powodów.
Po pierwsze, na poziomie moralnym zasadniczo uważam, że nie mamy prawa obrabowywać ludzi z ich dóbr, by finansować jakieś ważne przedsięwzięcia społeczne. Być może istnieją takie „ważne przedsięwzięcia”, których finansowanie jest konieczne (np. obrona narodowa). Ok, mogę na to przystać. Ale im dalej oddalamy się od takich jaskrawych przykładów (Putin chce nas napaść i musimy się bronić, a rynek sobie z tym nie poradzi), w stronę przykładów typu „finansowanie badań nad starożytnością”, tym mniej widzę, w jaki sposób zło związane z obrabowywaniem ludzi z ich pieniędzy (i zło wzmacniania państwa, którego nie umiemy kontrolować), miałoby być przeważone przez dobro związane z tymi „ważnymi przedsięwzięciami”. To nie jest kwestia neoliberalizmu czy wartości rynkowej. To kwestia tego, czy wolno odebrać komuś jego pieniądze, by zrealizować cel, który dla tej osoby nie jest ważny. Moim zdaniem nie wolno (a jeśli, to w wyjątkowych sytuacjach).
Po drugie, stwierdzenie, że „nie każda wartość jest mierzalna finansowo” wydaje mi problematyczne i słabo nadaje się jako teoretyczne wsparcie dla tego typu projektów. W jaki sposób będziemy bowiem określać, ile pieniędzy zabrać mamy podatnikom i dać na finansowanie badań nad starożytnością? Jeśli coś jest niemierzalne, to niemożliwe jest stworzenie metody, za pomocą której ocenialibyśmy, czy pieniądze podatników są wydawane efektywnie. Państwo będzie działało tutaj na oślep, a podatnicy nie będą mogli ocenić, czy działa efektywnie. Ci, którzy mieli pierwotnie produkować „niemierzalną wartość”, będą z biegiem czasu coraz bardziej odchodzić od idei produkowania jakiejkolwiek wartości dla społeczeństwa i zajmować się swoimi własnymi interesami/zainteresowaniami (jak zresztą robi to wielu humanistów na uniwersytetach). Co więcej, będą również żądać coraz większych budżetów, przekonując, że dostają ciągle zbyt mało, by wyprodukować konieczną „niemierzalną wartość”.
Dodatkowo, zauważ, że zabierając społeczeństwu pieniądze i przeznaczając je na jakąś „niemierzalną finansowo wartość”, zabieramy im pieniądze, które mogliby wydać nie tylko na „mierzalne wartości” (jakąś „głupią” konsumpcję), ale i na inne „niemierzalne wartości”. Jak mamy porównywać utracone (mierzalne i niemierzalne) wartości, które nie zostały wytworzone dzięki wsparciu społeczeństwo (bo zostały im zabrane zasoby, które przeznaczyłoby ono na to wsparcie) ze sfinansowanymi przez państwo „niemierzalnymi” wartościami?
„Ja swoich studiów absolutnie nie żałuje, choć nie pracuje w tym zawodzie (zawsze chciałem jednak być zawodowym historykiem antyku).”
Myślę, że bogate wolne społeczeństwo miałoby wiele pieniędzy, by wspierać różnego rodzaju badania tego typu. To nie jest tak, że społeczeństwo bez państwowego X, będzie społeczeństwem bez X.
„Gdy czytam tego typu teksty rodzi sie we mnie jakiś bunt. Dziwią mnie ludzie dla których słuszne w życiu jest jedynie to, co da sie sprzedać i kupić i to jest dla was miara absolutnie wszystkiego”.
Teoria Caplana mają na celu pokazanie, że istnienie współczesnej edukacji opiera się na błędnej teorii kapitału ludzkiego. To dotyczy w tym samym stopniu studiów historycznych, jak i studiów z, powiedzmy, informatyki czy zarządzania, a więc takich, które są rzekomo zaprojektowane po to, by dawać dobry zawód. Caplan nie mówi, że marnujemy pieniędzy na historię, ale że marnujemy pieniądze na zasadniczo wszystkie typy studiów w obecnym kształcie.
Twoją teorię, że pewne rzeczy (które nie mają wartości rynkowej) powinny być finansowane przez państwo, można by połączyć z rozpoznaniami Caplana, np. poprzez stworzenie dopłat do tego typu kierunków, o których mówisz. Czyli: można by nie dofinansowywać kierunków, na które idzie się, by zdobyć dobrą rynkową płacę, ale można by dofinansowywać kierunki, na które idzie się, by produkować niemierzalne wartości.
„Wg mojego pojęcia państwo istnieje właśnie po to, by pomóc też chronić i rozwijać dziedzictwo co często nie jest rentowne, (np dziedzictwo duchowe). Bez tego będziemy owszem dalej ludźmi, ale jednak uboższymi o coś, co bardzo trudno wyrazić”
Ale dlaczego nie możemy próbować chronić i rozwijać dziedzictwa na zasadach dobrowolnych. Na przykład cały ten blog tworzony jest przez autora po godzinach pracy, zasadniczo za darmo. Dlaczego w bogatym wolnym społeczeństwie ludzie nie mieliby przeznaczać części swoich zarobków na wspieranie ludzi, którzy chronią i rozwijają dziedzictwo? Swoją droga, wiele z największych dzieł (np. literatury) nie powstało z państwowych grantów, ale dzięki pracy ludzi, którzy odczuwali potrzebę ich tworzenia, nawet jeśli nie mieli prospektów na ich sprzedanie.
„czego wy nigdy chyba i tak nie zrozumiecie, więc nawet nie spróbóję.”
Ale ja to rozumiem. Fundamentalna rola szeroko pojętej kultury jest dla mniej oczywista. Ale to nie znaczy, że uznaje, iż mam prawo obrabowywać innych, by zdobyć pieniądze na jej finansowanie.
„Poprzestańmy na tym, że nie każda wartość w życiu człowieka jest mierzalna ekonomicznie i przekuwalna w zysk, a jednak własnie z powodu swojej kruchości i unikatowości wartość ta musi byc chroniona i rozwijana i dla nas i dla przyszłych pokoleń.”
Absolutna zgoda, pytanie brzmi jednak, w jaki sposób mamy chronić i rozwijać te wartości: dobrowolnie czy z użyciem przymusu. Ja chciałbym dobrowolnie. Dlatego proszę czytelników tego bloga o wpłaty, a nie nakładam na nich podatku. Choć to drugie byłoby „bardziej efektywne”.
Ale czy nie uważasz, że słabością libertarianizmu jest taka apoteoza wyboru, że doprowadzi to ostatecznie do gigantycznej atomizacji społecznej, a tradycyjne państwo ma właśnie te przewagę, że stymuluje dzięki podatkom transmisję kodu kulturowego – do tego stopnia skutecznie, że dajmy na to Ukraincy chcą za to państwo zginąć? Zeby to robić skutecznie, potrzeba historyków, archeologów, konserwatorów itp, a za libertariańskie państwo kto będzie walczył, oprócz być może najemników? Jeszcze zresztą nie słyszałem, żeby na współczesnej wojnie sami najemnicy potrafili ją wygrać (Jedyny znany mi przypadek to kondotierzy z czasów włoskiego renesansu, co chyba raczej ze względu na skalę ówczesnych wojen jest wyjątkiem niż regułą do aktualnego stosowania) Państwo czy terytorum potrzebuje mitu założycielskiego i jego skutecznej transmisji, bo bez tego sie rozpadnie. Polska przetrwała zabory bo istnieli Mickiewicze i Sienkiewicze, którzy te mity podtrzymywali. A co sie stanie w społeczeństwie do granic zatomizowanym, które nie ma wspólnej tożsamości, języka, historii, zasadniczo nic poza chęcią ucieczki od „rabunku”?
Rolę spoiwa właśnie powinni spełniać humaniści, także historycy, archeologowie, czy sama chęć wyzowlenia sie, wyabstrastrahowana do pewnego rodzaju absurdu może być wystarczająca? Może ludzie wolą raczej żyć w miejscu gdzie istnieje pewna forma wspólnoty, nawet jeśli połączona z kosztem, ale za to dająca poczucie tego niezmierzalnego (bez cudzysłowu niemierzalnego, bo istotnie jest to niemierzalne) zakorzenienia? Fakt że państwo libertariańskie jeszcze nie powstało mógłby wskazywać, że tak właśnie jest. Ludzie za to poczucie wspólnej przeszłości, terazniejszości i przyszłości chcą nie tylko płacić, ale wręcz oddać życie. Czym libertarianizm zastąpi tę niemierzalną potrzebę?
Btw czytam teraz książkę, która z tej libertariańskiej niezależności wręcz kpi: „A libertarian walks into a bear” (nie bar tylko bear). Pokazuje ona wg mnie scenariusz możliwych wydarzeń, i to dlaczego libertarianie mogliby w tym zakresie poniesc sromotną porażkę.
„Ale czy nie uważasz, że słabością libertarianizmu jest taka apoteoza wyboru, że doprowadzi to ostatecznie do gigantycznej atomizacji społecznej, a tradycyjne państwo ma właśnie te przewagę, że stymuluje dzięki podatkom transmisję kodu kulturowego – do tego stopnia skutecznie, że dajmy na to Ukraincy chcą za to państwo zginąć? Zeby to robić skutecznie, potrzeba historyków, archeologów, konserwatorów itp, a za libertariańskie państwo kto będzie walczył, oprócz być może najemników? Jeszcze zresztą nie słyszałem, żeby na współczesnej wojnie sami najemnicy potrafili ją wygrać (Jedyny znany mi przypadek to kondotierzy z czasów włoskiego renesansu, co chyba raczej ze względu na skalę ówczesnych wojen jest wyjątkiem niż regułą do aktualnego stosowania) Państwo czy terytorum potrzebuje mitu założycielskiego i jego skutecznej transmisji, bo bez tego sie rozpadnie.”
Pytanie, czy to, że Ukraińcy chcą zginąć w obronie swego państwa, jest zasługą państwa, jest pytaniem empirycznym. Trudno mi ocenić, czy tak jest. Na pewno istnieje jakaś korelacja między państwową propagandą a chęcią obrony ojczyzny. Na pewno też ludzie moją mieć poczucie obowiązku wobec ojczyzny bez propagandy ze strony państwa. To zależy od wielu czynników.
Z drugiej strony możemy sobie wyobrazić państwo minimalne z silnym zawodowym wojskiem, które skutecznie odstrasza najeźdźcę (gorzej w przypadku akapu). Albo państwo minimalne znajdujące się na obszarze, któremu nie grozi żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo (warto pamiętać, że moje rozważania tutaj nie są propozycjami polityk do wprowadzenia w ciągu dwóch tygodni w Polsce). Nie jest więc oczywiste, że skutecznie broniące się państwo musi zawsze rzucać duże zasoby w propagandę narodową.
„Polska przetrwała zabory bo istnieli Mickiewicze i Sienkiewicze, którzy te mity podtrzymywali.”
Acz zauważ, że obaj wymienieni tworzyli swoje dzieła i publikowali je, a ludzie sami z siebie chcieli je kupować. Mickiewicz i Sienkiewicz umeblowali mózgi następnym pokoleniom, bo te pokolenia chciały ich czytać, to nie był jakiś odgórny państwowy wysiłek. Dowodzi to przynajmniej tego, że jest możliwe, by pewne patriotyczne idee powstawały i rozprzestrzeniały się oddolnie.
„A co sie stanie w społeczeństwie do granic zatomizowanym, które nie ma wspólnej tożsamości, języka, historii, zasadniczo nic poza chęcią ucieczki od „rabunku”?”
Jest to realne zagrożenie. Liczę się z nim.
„Rolę spoiwa właśnie powinni spełniać humaniści, także historycy, archeologowie (…)”
Tu już jestem mniej pewny. Ja sam pisałem doktorat z literaturoznawstwa, więc trochę wiem, jak to działa. I według mojej oceny to, co produkuje wielu (większość) humanistów, raczej nie dociera do społeczeństwa (w żaden bezpośredni lub zapośredniczony sposób). To jest trochę samooszukiwanie się, że humaniści są jakimś spoiwem społeczeństwa. Wcześniej podałeś przykład Sienkiewicza i Mickiewicza i to jest ciekawy trop, bo przeszliśmy od pisarzy, których ludzie sami chcą czytać, do utrzymujących się z państwowych pieniędzy badaczy pisarzy, których działania pozostają zamknięte w akademii.
I czy rzeczywiście w 40 milionowej Polsce nie znalazłaby się wystarczająca liczba osób, która swoimi pieniędzmi nie utrzymałaby historyków (piszących komercyjnie/amatorsko/lub z grantów prywatnych), którzy podtrzymaliby patriotyczny dyskurs?
Swoją drogą, ja nie lubię nigdy mówić takimi szerokimi kategoriami jak humaniści. Humanistyka jest zróżnicowana i jej różne obszary mają różny wpływ na społeczeństwo (czasem nawet mogą mieć zły!).
„Może ludzie wolą raczej żyć w miejscu gdzie istnieje pewna forma wspólnoty, nawet jeśli połączona z kosztem, ale za to dająca poczucie tego niezmierzalnego (bez cudzysłowu niemierzalnego, bo istotnie jest to niemierzalne) zakorzenienia?”
No tak, możliwe że wolą.
Ale my mam prawo wyobrażać sobie inny ład, w którym tego typu działania prowspólnotowe są realizowane oddolnie. Innymi słowy, ład, w którym jest miejsce na wspólnotę, patriotyzm, a nawet oddawanie życia za ojczyznę, ale w których ludzie samorzutnie, oddolnie wybierają te wartości.
Możesz twierdzić, że taki ład nie jest obecnie możliwy. Możliwe. Ale nadal można o nim fantazjować. I nadal możemy się do niego zbliżać, nie likwidując ostatecznie wszystkich elementów „państwowej produkcji wartości niemierzalnych”.
Bo zauważ, że problem z Twoją teorią jest taki, że jak uznasz, że państwo i uniwersytety zapewniają kulturowe spoiwo łączące społeczeństwo, to już dajesz im wolną rękę do dowolnego działania, które będzie wolne od kontroli. To jest niepokojące. Więc nawet jak odrzucisz libertarianizm jako ostateczną odpowiedź, to przynajmniej może on podpowiedzieć ci, jakie zagrożenia są związane z tym, że państwo zaczyna się zajmować tego typu rzeczami. To jedna z możliwości konceptualizowania sobie libertarianizmu, jako rodzaj ducha, który ciągle przypomina nam, jakie zagrożenia wiążą się z istnieniem silnego, kontrolującego społeczeństwa państwa.
„Fakt że państwo libertariańskie jeszcze nie powstało mógłby wskazywać, że tak właśnie jest. Ludzie za to poczucie wspólnej przeszłości, terazniejszości i przyszłości chcą nie tylko płacić, ale wręcz oddać życie. Czym libertarianizm zastąpi tę niemierzalną potrzebę?”
Ja mam inną teorię wyjaśniającą, dlaczego państwo wygląda tak jak wygląda, która jest oparta na teorii efektu gapowicza i teorii samoograniczania się państwa (tutaj o tym niedoskonale pisałem: https://stanislawwojtowicz.pl/2016/03/czy-panstwo-musi-istniec/).
„Btw czytam teraz książkę, która z tej libertariańskiej niezależności wręcz kpi: „A libertarian walks into a bear” (nie bar tylko bear). Pokazuje ona wg mnie scenariusz możliwych wydarzeń, i to dlaczego libertarianie mogliby w tym zakresie poniesc sromotną porażkę.”
Czytałem tę książkę, strasznie mnie zirytowała, ale nie przekazem, tylko że nie umiała tego przekazu ubrać w jakieś teoretyczne ramy.
Ale jasne, zgadzam się. Główny problem polega na tym, że wolni ludzie nie będą robili wystarczająco dużo, by wolność (i inne wartości) utrzymać i zachować. By wolne społeczeństwo mogło się utrzymać, nie wystarczyłoby dbać o swój ogródek, ale trzeba byłoby też dbać – każdy w swoim zakresie – o różnego rodzaju wartości społeczne. I ład libertariański miałby z tym problem.
Niestety ten problem działa także w państwie: ludzie w państwie nie będą robili wystarczająco dużo, by kontrolować państwo, w konsekwencji czego, państwo będzie działać nieefektywnie. Zarówno etatystyczne, jak i libertariańskie rozwiązania będą cierpieć z powodu tej słabości ludzi.
Co to w ogóle jest ta atomizacja, którą straszy Michał ?