Czy powinieneś głosować w najbliższych wyborach?

W niedawno opublikowanym tekście próbowałem wyjaśnić, dlaczego demokracja nie działa w efektywny sposób. Dziś chciałbym powiedzieć parę słów na temat stosunku libertarian do głosowania (a także na temat tego, czy nielibertarianie powinni głosować). Kilka razy zdarzyło mi się, że ktoś pytał mnie, na kogo głosuję, a gdy odpowiadałem, że nie zamierzam iść na wybory, mój rozmówca dopowiadał sobie wyjaśnienie. Czasem w następujący sposób: „A tak, bo ty jesteś libertarianinem, a głosowanie oznacza poparcie dla państwa”, a czasem mówiąc: „Racja, przecież wiele razy pisałeś, że pojedynczy głos nie ma żadnego znaczenia”. Oba wyjaśnienia są jednak błędne. Powody, dla których przeważnie nie głosuję w wyborach – i dla których rzadko głosuje w nich wielu innych libertarian – są nieco bardziej złożone.

Czy biorąc udział w wyborach, legitymizujemy przemoc państwa?
Wyobraźmy sobie, że do aktualnych wyborów staje liberalna partia, która w swoim programie – wzorem Platformy Obywatelskiej z 2005 roku – zapowiada: radykalną obniżkę i uproszczenie podatków, deregulację i daleko posunięte cięcia w administracji. Równocześnie partia ta nie planuje realizować wielu innych reform, za którymi opowiadają się wolnościowcy czy libertarianie (na przykład prywatyzacji szkolnictwa), nie mówiąc już o wprowadzeniu państwa minimalnego (członkowie tej formacji nie słyszeli o anarchokapitalizmie, nie mogą chcieć go więc wprowadzić). Dla ułatwienia wywodu zakładam, że taka liberalna partia byłby bardziej liberalna lub przynajmniej niemniej liberalna od innych partii w każdym aspekcie swoich działań, to znaczy, że realizacja programu przez tę partię, nie zmniejszyłoby obszaru wolności w żadnej kwestii w porównaniu z sytuacją, gdyby swój program zrealizowały inne partie. Czy libertarianie powinni poprzeć taką partię?

Część libertarian uznałaby, że popieranie takiej formacji politycznej i głosowanie na nią byłoby niedopuszczalne z punktu widzenia etyki libertariańskiej. Ich rozumowanie można przedstawić w następujący sposób:

(a) każda forma polityki z natury wiąże się z łamaniem zasady nieagresji,
(b) głosując na (popierając) formację polityczną, która nie obiera sobie za jedyny cel likwidacji państwa (lub wprowadzenia państwa minimalnego), legitymizujesz działania, które wiązać będą się z łamaniem zasady nieagresji,
(c) libertarianin nie powinien legitymizować działań, które wiążą się z łamaniem zasady nieagresji,
(d) libertarianin nie powinien popierać, ani głosować na nielibertariańskie ugrupowania polityczne.

Wydaje się, że poprawność tego argumentu zależy od przesłanki (b). Czy rzeczywiście głosując na nielibertariańską partię, legitymizujemy nielibertariańską część jej programu? By wyjaśnić tę kwestię, określić musimy, co rozumiemy przez pojęcie legitymizowania.

Silna interpretacja legitymizacji (o słabej powiemy później) oznaczałaby coś takiego: jeżeli A legitymizuje działanie x dokonywane przez B, to B ma prawo zrobić x w stosunku do A. Tym samym, jeśli głosowanie na jakąś partię miałoby legitymizować wszelkie jej poczynania w ramach zarysowanego przez nią programu, to głosujący na partię liberalną, która postuluje obniżenie podatków, ale nie dąży do zmniejszenia ograniczenia wielu innych obszarów przemocy państwowej, godziłby się (na daną kadencję) – na istnienie tych obszarów. Jeśli tak by było, libertarianin nie mógłby, jeśli chciałby pozostać libertarianinem, głosować na taką partię, ponieważ libertarianizm z definicji sprzeciwia się przemocy państwowej (wyjątkiem może być tu przemoc konieczna do utrzymania państwa minimalnego, którego jedynym celem jest ochrony praw jednostek).

Czy rzeczywiście jednak jest tak, że głosując na partię A, legitymizujemy wszystkie jej działania, zarówno te zwiększające ilość wolności, jak i te podtrzymujące istniejący poziom zniewolenia? Nie wydaje się, by tak było. By naświetlić istotę problemu, posłużmy się – lekko zmodyfikowanym ­– przykładem Waltera Blocka:

Wyobraź sobie, że jesteś niewolnikiem na plantacji bawełny. Właściciel daje niewolnikom prawo do wyboru zarządcy, który będzie nadzorował ich pracę i życie na plantacji. Do wyborów staje zarządca znany z okrucieństwa i były niewolnik, który chce zatrudnić się jako zarządca, aby polepszyć los niewolników.

Wydaje się, że byłoby absurdem mówić, że głosując na łagodniejszego zarządcę, niewolnicy uprawomocnią fakt swojego niewolnictwa. W takim wypadku głosowanie niewolników należy postrzegać jest akt samoobrony. Nie mogą oni uniknąć opresji, więc wybierają najłagodniejszą jej formę.

Przedstawiony przykład ewokuje więc silną intuicje moralną przeciw idei legitymizacji przez głosowanie, ale problem ten można wyjaśnić również na poziomie teoretycznym. Legitymizacja działań władzy w wyniku udziału w procesie demokratycznym musiałaby przyjmować jakąś formę implicytnej czy domniemanej umowy. O umowie implicytnej możemy mówić, gdy choć formalnie nie dochodzi do zawarcia kontraktu, zostaje on mimo to zawarty, gdyż jedna ze stron zaangażowała się w działania będące ekwiwalentem wyrażenia zgody. Przykładowo, gdy wchodzę do kawiarni, siadam przy stoliku i mówię do kelnerki: „Poproszę kawę”, zawieram z właścicielem kawiarni implicytną umowę, mimo że nie powiedziałem: „Chciałbym podpisać umowę kupna/sprzedaży filiżanki kawy”. Dlatego też powiedziawszy: „Poproszę kawę”, nie mam prawa jej następnie wypić i powiedzieć: „Ale przecież nie umawiałem się, że zapłacę za kawę, jedynie o nią poprosiłem, a pani mi ją dała”. Teoria legitymizacji wskazywałaby, że uczestnictwo w procesie demokratycznym jest formą implicytnej czy domniemanej zgody na działania partii, na którą głosujemy (przynajmniej w ramach jej programu). W tym ujęciu, wrzucając głos do urny lub wyrażając publicznie poparcie dla jakieś partii, obwieszczamy (ze wszystkimi tego konsekwencjami): „Pozwalam, by zwycięskie ugrupowanie rządziło mną przez najbliższe lata w zgodzie ze swym programem politycznym”.

Jednak teoria aktu głosowania jako zawarcia implicytnej umowy zawodzi. Implicytne umowy działają tylko pod pewnym warunkami, a najważniejszym z nich jest warunek wskazujący, że osoba, która nie podejmie działań implicytnie generujących umowę, nie będzie związana tą umową. Jeżeli prawo stanowiłoby, że ktoś, kto nie zagłosuje w wyborach, nie będzie obciążony przez następne cztery lata kosztami finansowania, przykładowo, państwowej służby zdrowia, edukacji i systemu emerytalnego, wtedy moglibyśmy argumentować, że uczestnictwo w wyborach ma charakter zgody na działania państwa na tych obszarach. Ale skoro będziemy podlegać opresji państwa niezależnie od tego, czy pójdziemy na wybory, czy nie, nasza chęć zmniejszenia tej opresji przez zagłosowanie na liberalną partię nie będzie konstytuować zgody na przemocowe działania państwa. Jak wyjaśnia Michael Huemer:

działanie można uznać za wyrażające zgodę na pewien układ tylko wtedy, gdy można rozsądnie założyć, że dana osoba jest przekonana, iż układ jej nie obejmie, jeśli nie podejmie ona tego działania. Wyklucza to niemal wszystkie sposoby rzekomego wyrażania przez obywateli domniemanej zgody na umowę społeczną.

Niemal wszyscy wiemy, że państwo będzie dalej narzucało te same przepisy i podatki bez względu na to, czy się mu sprzeciwimy, skorzystamy z jego usług czy weźmiemy udział w procesie politycznym. A zatem (…) korzystania z państwowych usług czy nawet brania udziału w procesie politycznym nie można uznać za zgodę na umowę społeczną.

Huemer: Udział w procesie demokratycznym nie oznacza naszej zgody na przemoc państwową.

Czy skoro jeden głos tak mało znaczy, głosowanie nie ma sensu?
Ustaliwszy, że udział w wyborach nie oznacza, że legitymizujemy czy to cały system państwowy, czy też działania partii, na którą głosowaliśmy, zastanówmy się, czy głosowanie ma sens. Wracamy tu do wielokrotnie omawianej teorii racjonalnej ignorancji, która wskazuje, że: jeśli koszty zdobycia wiedzy na jakiś temat są większe niż zyski związane z posiadaniem tej wiedzy, dążąca do maksymalizacji swoich zysków jednostka zaniecha zdobywania wiedzy na dany temat. W przypadku specyficznego przykładu politycznej racjonalnej ignorancji po stronie kosztów mamy olbrzymią ilość czasu, jaką głosujący musi przeznaczyć na zdobycie wiedzy gwarantującej, że podejmie najlepszy możliwy wybór, po stronie kosztów – zaniedbywalnie małą szansę wpłynięcia na wynik wyborczy. W konsekwencji przeciętny wyborca nie poświęca czasu na zdobywanie wiedzy na temat polityki, w sposób który pozwoliłby mu racjonalnie zagłosować. Pozostaje politycznym ignorantem, podatnym nie tylko na zewnętrzną manipulację, ale również manipulowanym „od wewnątrz” przez różnego rodzaju uprzedzenia poznawcze, które każą mu preferować populistyczne polityki, a także oportunistą, który chce przypodobać się dominującej opinii społecznej.

Ignorancja, irracjonalność i chęć przypodobania się reszcie społeczeństwa znajduje odzwierciedlenie w programach partii politycznych. Partie polityczne, które proponowałyby racjonalne polityki – promowałyby ciężką pracę, oszczędność, odpowiedzialność, długoterminowe myślenie, odroczenie konsumpcji i tak dalej – przegrywają konkurencję z partiami populistycznymi. Przegrywają ją tak bardzo, że często nawet nie są w stanie powstać i utrzymać się na politycznym rynku. Tak więc istniejący pejzaż partii politycznych jest odwzorowaniem ignorancji i irracjonalności większości wyborców. I tutaj dochodzimy do odpowiedzi na pytanie, dlaczego większość libertarian i liberałów niechętnie angażuje się w bieżącą politykę. Nie jest wcale tak, że libertarianie nie głosują i nie wspierają partii politycznych, bo pojedynczy głos nie ma znaczenia. Jest raczej tak, że ponieważ pojedynczy głos nie ma znaczenia, to większość ludzi nie zdobywa wiedzy o polityce i głosuje nieracjonalnie, czego konsekwencją jest to, że dominujące na scenie politycznej partie mają silnie populistyczny charakter, w związku z czym libertarianie rzadko kiedy widzą sens w popieraniu którejś z nich. By ująć to nieco prościej: dostępne na rynku politycznym partie są preselekcjonowane przez nieracjonalnych, więc racjonalni mają problem, by z pełnym przekonaniem popierać którąś z nich.

Gdyby na scenie politycznej działała liberalna partia, która chciałaby obniżyć podatki, uprościć administrację i zwiększyć decentralizację, gdyby w jej szeregach działały osoby o dobrej reputacji i gdybyśmy jako liberalny elektorat dysponowali odpowiednimi mechanizmami pociągania jej do odpowiedzialności (na przykład dzięki liberalnym mediom, które monitorowałyby jej działania), popierałbym taką partię. Ale takiej partii nie ma. Dlatego ja, jak i większość libertarian, zamiast interesować się bieżącą polityką, interesujemy się ekonomią, teorią polityki i filozofią polityczną. Zamiast mówić ludziom, na kogo mają głosować, próbujemy przekonać intelektualne elity do innego spojrzenia na demokrację, próbujemy zaprosić je do dyskusji na temat systemowych zmian. Próbujemy, wreszcie, stworzyć nowe elity. Część z nas bierze udział w wyborach, ale nawet gdy to robimy, nie obnosimy się z tym i nie czynimy tego jądrem naszej działalności.

Takie podejście – porzucenie zainteresowania bieżącą polityką na rzecz zainteresowania ekonomicznymi mechanizmami i filozoficznymi fundamentami polityki – ma jeszcze jedno uzasadnienie. Wyobraź sobie, że jakiś libertarianin chciałby, mimo wszystko, udzielić poparcia konkretnej partii. Wyobraź sobie na przykład, że – załamany beznadziejnymi politykami realizowanymi przez ostatnie dwie kadencje przez PiS – napisałby artykuł nawołujący do głosowania na Koalicję Obywatelską. Żeby tekst ten mógł być przekonywający, nie mógłby zawierać dziesiątek zastrzeżeń wskazujących, że autor uznaje olbrzymią większość postulowanych przez KO polityk za szkodliwe czy wprost złe, zastrzeżeń mówiących, że część proponowanych polityk KO uważa za gorsze niż te realizowane przez PiS, oraz podkreślających, że cała analiza przeprowadzona jest w kontekście agnostycyzmu politycznego (autor jest bowiem w stanie przeanalizować tylko część istotnych kwestii, a dodatkowo brakuje mu wiedzy faktograficznej). Gdyby autor ten chciał być skuteczny i wywrzeć realny wpływ, musiałby napisać całą serię takich tekstów, a gdyby w dyskusji ktoś zaczął krytykować Koalicję, logika sporu politycznego nakazywałaby autorowi jej bronić, bagatelizując jej złe poczynania.

Problem z takim działaniem wydaje się, jak sądzę, wyraźny. Czytelnik tych tekstów mógłby (z pewnością by tak zrobił) wyciągnąć z nich wniosek, że działania KO nie są wcale takie złe, takie antyliberalne, ostatecznie bowiem popiera je nawet radykalny libertarianin. I tu wracamy do problemu legitymizacji, tym razem w słabszym rozumieniu tego pojęcia. To prawda, że popierając – nawet z zastrzeżeniami i strategicznie – nielibertariańską partię, nie dajemy jej prawa do naruszania naszych uprawnień (nie legitymizujemy jej w silnym sensie), popierając ją, wysyłamy jednak w świat niejednoznaczny komunikat, który z dużym prawdopodobieństwem będzie odbierany jako przyzwolenie czy nawet poparcie dla nielibertariańskiego aspektu działań tej partii. Libertarianin angażujący się w bieżącą politykę zagrożony jest więc utratą swojej libertariańskiej tożsamości (i wtórnie: moralnej integralności). Może marginalnie wpływać na wyborcze decyzje ludzi, ale kosztem osłabienia swojego własnego stanowiska.

Morał z tego wszystkiego jest bardzo prosty: bardzo trudno jest służyć dwóm panom. Być może trzeba czasem służyć dwóm panom, a nawet porzucić swoją główną lojalność, by zaangażować się w bieżącą politykę. To, czy obecnie mamy do czynienia z taką sytuacją, każdy musi ustalić samemu. Ja nie mam zdania na ten temat. Ale nie dlatego, że o tym nie myślałem. Wręcz przeciwnie, nie mam zdania, bo dużo o tym myślałem.

Ci, którzy tak namawiają do tego, by przegonić Kaczyńskiego, zapominają, że Kaczyński został już raz, w 2007 roku, przegoniony i że powrócił po 8 latach silniejszy. Powrócił dlatego, że skupiliśmy się na wojnie politycznej, zamiast na dyskusji o fundamentach naszego systemu.

Wcześniej napisałem, że gdyby w Polsce funkcjonowała przyzwoita liberalna partia (taka, którą popierać można bez radykalnego osłabiania swej tożsamości), nie miałbym problemu z jej warunkowym popieraniem. Zbyt dociekliwy czytelnik może zapytać: ale dlaczego popierałbyś taką liberalną partię i głosował na nią? Przecież nadal twój głos nie miałby żadnego znaczenia! Czy to nie byłoby nieracjonalne? Ale takie postawienie sprawy opiera się na błędnym rozumieniu racjonalności. Z faktu, że mój głos nie przeważy szali, nie wynika, że nie ma sensu głosować, mogę bowiem głosować nie po to, by przeważyć szalę, ale po to, by spełnić swój obowiązek względem społeczeństwa. „Aha! – mówi ów dociekliwy czytelnik – czyli jednak powinniśmy interesować się polityką i głosować!”. Oczywiście, że powinniśmy. Ale fakty są takie, że ludzie wokół nas nie biorą na poważnie tego obowiązku. Wolą zarabiać pieniądze, odpoczywać czy oddawać się ulubionym rozrywkom. Paradoksalnie ludzie wolą nawet „interesować się polityką”, niż próbować politykę zrozumieć. Istnieje cała grupa ludzi, którzy „żyją polityką”, równocześnie niewiele z niej rozumiejąc, ważny bowiem jest dla nich jej emocjonalno-plemienno-autokreacyjny aspekt. Ileż razy zdarzyło mi się, że tacy ludzie – wiedząc, że zajmuję się filozofią polityki – pytali mnie o zdanie, ale gdy nie chciałem potwierdzić ich opinii (przeważnie: PO/KO/Lewica są dobre, PiS złe), odchodzili zniechęceni. Nie interesowały ich prezentowane przez mnie teorie dotyczące działania państwa (dalece niedoskonałe, ale jednak mające na celu zrozumienie), interesowało ich tylko to, kogo popieram i na kogo głosuje. Interesowały ich emocje. I plemienna przynależność.

Czy powinieneś głosować?
Wyjaśniłem, dlaczego libertarianie nie mają żadnego pryncypialnego powodu, by unikać udziału w wyborach czy popierania jakichś partii politycznej, a także dlaczego niechętnie angażują się w dyskusje dotyczące bieżącej polityki i wolą skupiać się na pracy u podstaw. Na końcu chciałbym odpowiedzieć na pytanie, które zadać może sobie czytelnik niniejszego tekstu (niekoniecznie libertarianin): „czy ja powinienem głosować?”.

W moim przekonaniu, to, czy twój głos będzie miał pozytywny, czy negatywny efekt na wynik wyborów, zależy zasadniczo od tego, czy wiesz więcej od przeciętnej głosującej osoby na temat tego, jakie polityki są dobre dla społeczeństwa. Jeśli tak jest, to twój głos będzie miał prawdopodobnie minimalnie pozytywny wpływ na sytuację w naszym państwie. Jeśli jesteś czytelnikiem niniejszego bloga, możemy założyć, że jesteś ponadprzeciętnie inteligentny (wbrew pozorom, nietrudny wyczyn) i prawdopodobnie wiesz o polityce dużo więcej niż typowy wyborca (a dodatkowo nie jest pod wpływem silnych lewicowych uprzedzeń), w związku z czym spodziewana wartość twojego głosu będzie pozytywna (choć może się okazać, że twój głos był błędem).

Równocześnie jednak od tego, czy pójdziesz na wybory, o wiele ważniejsze jest coś innego. Jeśli chcemy, by coś się w naszej wspólnocie zmieniło, musimy przyjąć na siebie (dobrowolnie) obowiązek troski o tę wspólnotę. Jest to obowiązek moralny, ale jego realizacja ma kształt tyleż moralny, co intelektualny. Ponieważ żyjemy we wspólnotach złożonych z milionów ludzi, których działania nie są koordynowane poprzez proste, oparte na instynktownych emocjach relacje, ale przez złożone systemy społeczne, obowiązek ów przyjmuje formę obowiązku pogłębienia naszej wiedzy o tym, w jaki sposób funkcjonuje rzeczywistość polityczno-ekonomiczna (element intelektualny), i następnie wspierania tych sił, które dążą do polepszenia tej rzeczywistości w oparciu o wiedzę, a nie emocje (element moralny). Wybory są być może świętem demokracji, ale jeśli czas pomiędzy wyborami nie będzie wypełniony pracą na rzecz wspólnoty, to, zaiste, za cztery lata nie będziemy mieli czego świętować. Jeśli przyjmiemy na siebie ten obowiązek (nie, nie musisz rzucać pracy, kilka godzin w tygodniu wystarczy), to być może za jakiś czas nie będziemy musieli wybierać między Montypythonowską Partią Głupków a Partią Umiarkowanej Głupoty, ale na rynku politycznym pojawi się Partia Rozsądku, na którą głosować będziemy mogli bez wstydu.


Jeżeli chciałbyś, by powstała Partia Rozsądku, wesprzyj bloga.
Santander Bank
31 1090 1447 0000 0001 0168 2461

Udostępnij

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.