Uprawniająca teoria cierpienia (UTC) wskazuje, że istnieją pewne formy cierpienia, które dają cierpiącemu prawo do zmuszenia – samemu lub wykorzystując w tym celu państwo – osób trzecich, by ulżyły mu w jego cierpieniach. Osoby te mogą zostać przymuszone do oddania części swoich zasobów potrzebującemu bądź podjęcia działań koniecznych do zapewnienia danej osobie pomocy. W sytuacji, gdy nikt nie cierpi, każdy zachowuje pełnię praw do własności i wolności, jednak gdy kogoś dotyka cierpienie, tracimy część praw na rzecz cierpiącego. Cierpienie jest więc moralnym skandalem, który zawiesza normalne funkcjonowanie świata społecznego, domagając się wyeliminowania (zawsze, gdy napotkasz cierpienie, wolno ci je wyeliminować, chyba że, robiąc to, stworzysz więcej cierpienia). Jak ujął to Bernard Williams w eseju Idea równości: „właściwym powodem uzasadniającym istnienie redystrybucji opieki medycznej jest fakt istnienia choroby”. Chory ma prawo być wyleczony. Głodny ma prawo być nakarmiony. Spragniony – napojony. Efektem pojawienia się na świecie cierpienia jest więc uchylenie praw jednostki do dowolnego zarządzania jej dobrami. „Rozumiemy, że chciałbyś zachować zarobione pieniądze dla siebie – mówi zwolennik UTC – ale A znalazł się w pożałowanie godnej sytuacji. Musisz oddać część swych zarobków, by mu pomóc”. Gdy ból zostanie uśmierzony, gdy ulżymy cierpiącym, świat wróci na swój normalny tor i wszyscy znów będą cieszyć się swoimi prawami.
UTC nigdy nie pojawia się, oczywiście, w tak ogólnej, abstrakcyjnej formie. Zawsze jest ona jakoś doprecyzowana przez wskazanie, jakie odmiany cierpienia rodzą uprawnienia i jaki winien być zakres tych uprawnień. UTC jest więc w istocie rodzajem moralnego fundamentu, na którym wspierają się konkretne teorie redystrybucjonistyczne (a więc polityczne manifestacje UTC). Różnice między tymi teoriami dotyczą m.in. następujących kwestii:
- Czy cierpienie, by dawać nowe prawa, musi być niezawinione, czy też pomoc należy się potrzebującym niezależnie od tego, co jest powodem cierpienia? Czy cierpienie niezawinione daje więcej praw niż cierpienie zawinione?
- Jaki rodzaj czy poziom cierpienia uprawnia do otrzymywania pomocy? Czy, by móc podważyć prawa innych, muszę cierpieć zagrażający życiu i zdrowiu głód, czy wystarczy, że mam mniej niż inni lub nie mam takich samych szans na rozwój? Lub, by wyrazić ten sam problem innymi słowami, jak dużą ilość pomocy niecierpiący świadczyć muszą cierpiącym?
- Czy zakres pomocy, którą nieść muszą osoby trzecie powinien być zależny od sytuacji, w której one się znajdują (czy bardziej zamożni pomagać muszą w większym stopniu niż mniej zamożni, czy bogatsze społeczeństwo musi pomagać więcej niż biedne, czy można wymagać od biednego, by pomagał bardzo biednemu itd.)?
- Jak zaprojektować konkretne polityki redystrybucyjne, by nie osłabić ekonomicznych zachęt do produkcji zarówno u tych, których zmusza się do pomagania, jak i u tych, którym się pomaga?
W najbardziej skromnej wersji UTC (za którą opowiadają się np. klasyczni liberałowi) mamy obowiązek pomagania wyłącznie tym, którzy nie ze swojej winy znaleźli się w dramatycznej sytuacji życiowej. Bardziej rozwinięte wersje uprawniającej teorii cierpienia uznają, że powinniśmy zapewnić wszystkim ludziom pewien minimalny poziom zasobów, umożliwiający im godne życie. Brak środków do życia – nieważne czym wywołany – powoduje tak duże cierpienie, że ci, którzy posiadają nadwyżkę dóbr, mają moralny obowiązek podzielić się z potrzebującymi, obowiązek ten zaś może zostać wyegzekwowany z użyciem przymusu przez państwo. W najbardziej radykalnej odmianie UTC, cały system społeczny winien być podporządkowany minimalizowaniu cierpienia. W tym ujęciu prawa jednostek do dowolnego zarządzania ciałem i własnością zostają nie tyle zawieszone, ale traktowane są jako wtórne względem uprawnień cierpiących. Jednostki mają prawo do kontrolowania własności nie dlatego, że posiadają do niej prawomocne tytuły własności, ale dlatego że prywatna kontrola nad własnością jest konieczna do wytwarzania bogactwa potrzebnego do pomagania potrzebującym. Zauważmy, że ta – najbardziej radykalna – wersja UTC niekoniecznie musi opowiadać się za rozwiązaniami socjalistycznymi czy komunistycznymi. Przeciwnie, może ona postulować istnienie szeroko rozpowszechnionej własności prywatnej, uznając, że silny komponent wolnorynkowy jest konieczny, by efektywnie pomagać potrzebującym. Miejsce dla takiej argumentacji zostawił np. Rawls, który uważał, że ład społeczny powinien być tak skonstruowany, by w największym stopniu polepszać sytuację najmniej uprzywilejowanych, równocześnie jednakże wskazywał, że jest możliwe, że efekt ten będzie najefektywniej osiągnięty przez wprowadzenie kapitalizmu.
Libertarianie odrzucają uprawniającą teorię cierpienia. Wierzą oni w to, że ludzie są skłonni dobrowolnie pomagać potrzebującym, którzy znaleźli się w dramatycznej sytuacji, nie wierzą jednak, że cierpiący mają prawo wymagać, by ktoś ulżył ich cierpieniom. Moje cierpienie, niezależnie jak wielkie, nie nakłada na ciebie żadnych obowiązków, niezależnie jak małych.
Czy w swym radykalizmie nie idą jednak za daleko? Czy mamy prawo zignorować czyjeś cierpienie niezależnie od tego, jak wielkie ono jest? Czy zło przymusu zawsze przewyższa dobro, które zostało – dzięki temu przymusowi – uczynione?
Każdy, kto uznaje jusnaturalizm, każdą formę UTC musi odrzucić.
Domyślnym stanem człowieka jest głód, trzęsienie się z zimna i brak schronienia czy miejsca do spania. To jego działanie pozwala mu podźwignąć się z tych pożałowania godnych kondycji, nie istnieje jednak żadne moralne prawo, które uzasadniałoby inicjowanie przymusu na innych ludziach, by mu w tym pomogli.
Zło przymusu ZAWSZE (bez wyjątku, nie istnieją tzw. sytuacje graniczne) przewyższa wątpliwe dobro, które dzięki niemu osiągnięto.
Już widzę, jak zrezygnowałbyś z ratowania swojej córki, gdyby jedyną alternatywą byłoby zmusić jakiegoś milionera, by dał ci butelkę wody. Ponieważ prawie wszyscy absolutyści twierdzą, że ratowaliby swe dziecko (tych, którzy by nie ratowali należy unikać), uznaję, że sami nie wierzą w to, co mówią.
Myślę, że to kwestia wyboru mniejszego zła i uznanie zasady, że zaniedbanie (brak odpowiedniego działania) również może być niemoralne. Oczywiście kradzież jest niemoralna, ale pozwolenie, żeby umarł ktoś bliski, jest znacznie gorsze. Podobnie jest, kiedy wróg atakuje Ojczyznę – chociaż zabijanie jest niemoralne, mamy prawo go zabić, bo to obrona konieczna. Wprawdzie jest tutaj istotna różnica – bogacz, który nie dzieli się z potrzebującymi, nie narusza niczyjego prawa własności, ale nie oznacza to, że ma czyste sumienie. Trzeba jednak pamiętać, że mówimy tutaj o jednostkowej sytuacji, a nie o sposobie na organizację całego społeczeństwa. Każdy widzi, jakie są skutki socjalizmu.
Dla mnie największym problemem tej teorii (choć nie znałem dotąd terminu UTC, ale znałem naturalnie ten pogląd) jest to, że stanowi ona rodzaj duchowego, emocjonalnego szantażu. A każdy szantaż jest złem.
No i jedna rzecz o której nie wspomniałeś – nawet w najwęższym ujęci prawa jednostek co do własności muszą być zawieszone permanentnie, de facto zostają zlikwidowane – nawet najwęższe ujęcie w obecnych społeczeństwach wymaga regularnego opodatkowania – nie zaś „zawieszenia na określony okres” gdyż po pierwsze ludzi potrzebujących, znajdujących się w położeniu krytycznym jest dużo, po drugie system nie jest w stanie działać „na akord” a potem się wyłączyć gdyby potrzeb było mniej, lecz musi działać nieprzerwanie, stale i niezależnie od potrzeb.
Skoro raz powstał, nie może przestać działać, zatem nie jest to zawieszenie czasowe, ale likwidacja prawa własności w zakresie części środków.
No pojęcie UTC wymyśliłem (Nozick używa pojęcia entitlement thoery w innym sensie), by opisać to zjawisko, wydaje mi się to dość istotne w zrozumieniu myślenia lewicy.
Tak, to szantaż emocjonalny i to wyjątkowo perfidny. Bo często szantażujący ma zasoby, którymi mógłby pomóc, ale sam nie pomaga i szantażuje nas.
To ciekawe, co piszesz o tym „trwałym zawieszeniu”. Pewnych rzeczy nie da się robić czasowo i jak zaczyna się je robić, to to zmienia cały świat w nieprzewidziany sposób.
Widzimy, że w Polsce socjalistyczne państwo wcale nie rozwiązuje problemów ubogich i chorych: kwota wolna od podatku jest poniżej dochodu gwarantującego minimum egzystencji, a do niedawna trzeba było płacić podatek od darowizny dla ubogich. Zresztą nawet jak ktoś chce kupić biednemu chleb albo inne produkty spożywcze, musi zapłacić VAT wliczony do ich ceny. Po drodze jest jeszcze wiele innych podatków, które zawyżają ich koszt. Tak więc państwo ograbia również najuboższych z ubogich i potrzeba radykalnych zmian, żeby to zatrzymać.
Nasuwa się pytanie: dlaczego ludzie, którzy chcą się opodatkować żeby pomóc potrzebującym, nie mogą po prostu dobrowolnie dzielić się z nimi? Myślę, że skoro bogaci stanowią niewielką część społeczeństwa, a w demokracji każdy (teoretycznie) ma taką samą władzę, to większości zależy głównie na opodatkowaniu zamożnej mniejszości. Czy nie dałoby się znaleźć innego rozwiązania, które wykorzystywałoby mechanizmy wolnorynkowe? Oczywiście, że tak – wiele korporacji już teraz oficjalnie przeznacza część swoich zysków na cele charytatywne, tym samym zachęcając klientów do nabywania ich produktów i usług. Gdyby klienci przykładali większą wagę do kierowania się tym czynnikiem w swoich wyborach, podatki byłyby zupełnie zbędne. Niestety, mógłby wystąpić efekt gapowicza (np. jedna firma angażowałaby się w działalność charytatywną, a druga nie, za to miałaby tańsze lub lepsze produkty), ale ten problem był już poruszany w innym artykule na tej stronie.