Wszystkim rodzinom, które podzieliła polityka.
Wszystkim, którzy przez politykę
stracili przyjaciół, kolegów, współpracowników
– dedykuję.
Jednym z najsmutniejszych zjawisk, z jakim do czynienia mamy we współczesnej Polsce, jest głęboki podział społeczny związany z tym, że różne osoby popierają różne partie polityczne.
Przez ostatnie osiem lat spór ten przebiegał na linii PO vs PiS, aktualnie podział ów przybrał formę sporu między zwolennikami Prawa i Sprawiedliwości (oraz osobami nienastawionymi do działań tej partii w sposób otwarcie wrogi) a przeciwnikami tej formacji. Na pewnym poziomie konflikt ten jest odzwierciedleniem głębszych sporów ideowych czy kulturowych (modernizacja vs konserwatyzm, rodzimość vs kosmopolityzm, lewica vs prawica itd.), a nawet biologicznych, byłoby jednak błędem traktować go wyłącznie jako manifestację bardziej fundamentalnej walki ideowej. Przykładowo, wielu zwolenników PiS uważa, że to właśnie ta partia jest gwarantem realnej modernizacji Polski. Nie odcinają się oni od większości wartości wyznawanych przez drugą stronę, pragną jednak realizować te wartości w nieco odmienny sposób, niż chcą to robić (czy robiły) konkurencyjne formacje polityczne (np. w swoim przekonaniu, zwolennicy PiS-u sprzeciwiają się nie tyle silnym więziom Polski z innymi krajami europejskimi – integracji europejskiej – co pewnej konkretnej wizji funkcjonowania Polski w Europie, realizowanej przez rządzącą wcześniej partię). Z drugiej strony, przeciwnicy PiS-u nie są przeważnie – jak chcą tego jego zwolennicy – osobami skrajnie wrogimi tradycyjnym wartościom czy ideom patriotycznym. Przeciwnie, wielu z nich wysoko sobie je ceni – uznają oni jednak, że PiS jest dla tych wartości i idei raczej zagrożeniem niż szansą na ich obronę (próbując zdobyć monopol na patriotyzm, w dodatku w pewnej skrajnej, wynaturzonej wersji, PiS jest w ich przekonaniu, zagrożeniem dla patriotyzmu prawdziwego). Byłoby więc błędem dokonywać mechanicznej transpozycji sporu PiS – antyPiS na spór wartości X – wartości Y. Spór ten dotyczy bowiem w dużej mierze tego, która ze stron tak naprawdę opowiada się za wartościami X czy Y, która strona jest w stanie te wartości lepiej wcielić w życie. Weźmy na przykład kwestię stosunku do demokracji. Zauważmy, że zwolennicy PiS od ośmiu lat zarzucali PO, że to pod jej rządami właśnie demokracja miała fasadowy charakter. Wiele osób to właśnie PiS postrzega jako formację broniącą demokracji. Spór między PiS i antyPiS nie jest więc sporem między zwolennikami i przeciwnikami demokracji (mówimy teraz o wyobrażeniach wyborców), ale między dwiema stronami, które uznają, że to właśnie popierane przez nich partia na straży demokracji stoi (tak samo sprawy wygląda w przypadku wielkiej liczby innych kwestii). Oczywiście, w przypadku innych problemów – takich jak np. rola Kościoła w życiu państwa – mamy do czynienia nie tylko ze sporem o to, kto lepiej zrealizuje dane wartości, ale także z konfliktem dotyczącym tego, które wartości są tymi właściwymi, które powinny być fundamentem naszego społeczeństwa. Konflikt między zwolennikami PiS i antyPiS dotyczy więc zarówno zestawu preferowanych wartości (jak ma to miejsce w wypadku roli Kościoła/religii w życiu społecznym), jak i tego, która formacja polityczna lepiej potrafić będzie wdrożyć wartości, które uznają obie strony sporu (dotyczy to np. obrony militarnej). Obie strony mówią więc: „moja partia powinna rządzić, gdyż ma ona rację w sporach dotyczących konfliktów wartości i jest skuteczna w realizacji polityk w sytuacjach, gdy istnieje zgoda co do tego, jakie wartości są tymi właściwymi”.
Jeśli jedna strona sporu politycznego w państwie demokratycznym ma rację, druga musi się mylić, a to oznacza, że nasi polityczni przeciwnicy są dla nas zagrożeniem. Po pierwsze, chcą nam narzucić swoje wartości, po drugie, popierają osoby, które nie będą potrafiły skutecznie dbać o wspólnie wyznawane wartości. W systemie demokratycznym czyjeś poglądy polityczne nie są jego prywatną sprawą. Od tego, za kim głosować będzie twój kolega z pracy, znajoma, przyjaciel, brat, matka, wujek, babcia zależy to, pod jakim prawem żyć będziesz przez następne cztery lata. To, co myślą oni na temat polityki, ma dokładnie taki sam wpływ na kształt prawa, jak to, co ty myślisz na ten temat – każdy z was dysponuje bowiem tylko jednym głosem. Każda osoba głosująca na partię, która wdrażać będzie politykę przeciwstawną twoim wartościom lub nieudolnie realizować będzie wyznawane przez ciebie wartości, działa na twoją niekorzyść.
Teoretycznie mogłoby być tak, że rządzące partie powstrzymywałyby się przed narzucaniem wartości, które nie są powszechnie podzielane przez społeczeństwo. Realizowałyby one tylko te formy polityki, co do których istniałaby powszechna lub prawie powszechna zgoda (dotyczyłoby to np. obronności, ochrony wolności i własności, ogólnego porządku społecznego itd). Takie rozwiązanie jest jednak skrajnie mało prawdopodobne. Po pierwsze, ograniczenie się do uchwalania prawa minimalnego oznaczałoby radykalnie ograniczenie kompetencji władz, co z oczywistych względów nie byłoby w tych władz interesie. Po drugie, istotą większości ideologii czy form moralności jest dążenie do narzucenia określonych form zachowań innym osobom (nie dotyczy to jedynie radykalnie indywidualistycznych typów moralności, np. moralności libertariańskiej, choć i one narzucają pewne moralne minimum – jak np. to, że nie wolno narzucać moralności innym). Przykładowo, lewicowy projekt sprawiedliwości społecznej dotyczy zawsze całości społeczeństwa, a nie wyłącznie tych, którzy się nań dobrowolnie zgadzają. Podobnie konserwatywne ideologie chcą zazwyczaj decydować o kształcie całego społeczeństwa, a nie jedynie o życiu tych, którzy te ideologie wyznają. Po trzecie wreszcie, gdyby jakieś formacje chciały powstrzymywać się od narzucania swoich wartości, szybko poniosłyby klęskę, takie działanie nie spotkałoby się bowiem prawdopodobnie z analogicznym odzewem z drugiej strony. Przykładowo, konserwatywna partia, która wspaniałomyślnie wyrzeknie się narzucania swoich konserwatywnych wartości (czy będzie to nadal partia konserwatywna?), nie powstrzyma tym działaniem partii progresywistycznej przed narzucaniem przez nią wartości, które ona uznaje za słuszne i godne propagowania (i na odwrót). Przeciwnie, im bardziej jedna strona ustępować będzie pola, tym bardziej druga wykorzystywać będzie mogła aparat władzy do realizacji swoich postulatów. Narzucanie swoich wartości jest w demokracji koniecznością, rodzajem Hobbesowskiego ataku wyprzedzającego, rezygnacja z którego zakończy się wygraną strony przeciwnej.
Chęć powiększenia władzy przez państwo, ekspansywny charakter większości ideologii i fakt, iż zawłaszczanie instytucji państwowych jest strategią wygrywającą, sprawiają, że w system demokratyczny wbudowana jest trwała zachęta do narzucania wartości przez jedne grupy innym grupom społecznym. Jeśli w jakimś kraju demokratycznym żyją dwie grupy ludzi, które wyznają odmienne wartości, które w różny sposób wyobrażają sobie to, w jaki sposób urządzone powinno być państwo, prędzej czy później między tymi grupami rozwinie się konflikt. Na poziomie politycznym będzie on polegał na próbie zdominowania drugiej grupy i narzucenia jej naszych wartości, na poziomie społecznym – co będzie odbiciem konfliktu na poziomie politycznym – na niechęci jednej grupy do drugiej. W demokracji fakt, że inni ludzie wyznają odmienne wartości, stanowi dla nas wielkie zagrożenie. Demokracja nie niesie więc pokoju społecznego, ale „przynosi miecz” – „różni syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową” i powoduje, że stają się „nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy”. Twój kolega z pracy, sąsiad, ciotka, kuzyn, matka, brat – nie tylko mylą się w swoich ocenach i wyborach politycznych (to jeszcze można by znieść), ale chcą obciążyć ciebie konsekwencjami swoich błędów. Ich ideowe wybory, ich wyobrażenia na temat tego, jak działa świat, ich błędy poznawcze wpływają na to, pod jakim prawem ty będziesz żył. I jeśli, mimo twoich argumentów i twojej perswazji, trwają w błędzie, nic dziwnego, że zaczynasz widzieć w nich swoich wrogów.
Jednak prawdziwym winnym nie są ludzie, którzy myślą inaczej niż ty. Prawdziwym winnym jest demokracja (pod pojęciem tym rozumiem tu ustrój państwowy, w którym wybierani w wyborach demokratycznych reprezentanci posiadają prawo do tworzenia prawa, pod którym żyć zmuszone jest całe społeczeństwo). To istnienie niezwykle silnego aparatu państwowego, który jest w stanie podporządkować sobie całe społeczeństwo, rodzi tę wrogość. Gdyby państwo nie umożliwiało narzucania swoich wartości innym, gdyby było ograniczone do pilnowania praw, co do których prawomocności istnieje prawie całkowita zgoda społeczna – a więc do bronienia wolności i własności jednostek – fakt, iż inni ludzie różnią się od ciebie, nie byłby zagrożeniem. Ludzie ci bowiem nie mogliby narzucić tobie swoich wartości i jeśli chcieliby skłonić cię do ich wyznawania, musieliby spróbować cię do nich przekonać słowami bądź przykładem. Istnieje wielka różnica między publikowaniem książek nad temat teorii gender a zmuszaniem cudzych dzieci, by te teorię praktykowały, między wychwalaniem Boga miłości a zmuszaniem innych do podległości przykazaniom tego Boga, między promowaniem pomocy najbiedniejszym a obrabowywaniem innych, by zdobyć zasoby konieczne do tej pomocy (i marnowaniu przy okazji dwóch trzecich tych pieniędzy na „koszty administracyjne”). Nie musimy bać się feministek, katolików czy osób wrażliwych społecznie, gdy chcą nas przekonać do swych wartości. Powinniśmy jednak bać się ich, gdy chcą zmusić nas do ich wyznawania. W państwie minimalnym (lub ładzie bezpaństwowym) podejmowano by te projekty społeczne, które dana grupa uznałaby za godne wdrożenia i które zdecydowałaby się ona poprzeć swoimi pieniędzmi. Co więcej, projekty te obejmowałyby swoim zasięgiem wyłącznie zainteresowanych. W państwach socjaldemokratycznych podejmowane są te projekty, które nakreśliła w sposób arbitralny wybrana demokratycznie władza (zauważmy, że demokratyczność wyborów nie wpływa w żaden sposób na arbitralność działań władzy), płacić za nie i podlegać nim zaś muszą wszyscy. Nic dziwnego, że w państwie demokratycznym z nieufnością patrzymy na ludzi wyznających innego wartości – zwiększają oni bowiem prawdopodobieństwo, że zostaniemy przymuszeni do życia w zgodzie z tymi wartościami. W państwie minimalnym (lub w ładzie bezpaństwowym) ludzie mogliby być braćmi, nie musieliby bowiem bać się siebie nawzajem, w demokracji nawet bracia – jeśli nie myślą tak samo – stają się sobie wrodzy.
Winnym jest więc ustrój, w którym to pojedyncze jednostki decydują o tym, kto będzie przez następne cztery lata rządził całym społeczeństwem. Same zaś jednostki – którym wmówiono, że ich, przeważnie bezmyślne i emocjonalne, wybory nad urną, są największą wartością naszego życia społecznego – winne nie są.
Ta ostatnia kwestia jest szczególnie warta podkreślenia. Jak próbowałem pokazać w poprzednich wpisach, w wyniku istnienia tzw. racjonalnej ignorancji olbrzymia większość wyborców, nie wie na temat polityki czy na temat zasad rządzących życiem społecznym praktycznie nic i dlatego ich poglądy i decyzje wyborcze są czysto emocjonalne. Przeciętna osoba nie posiada wystarczającej ilości wolnego czasu i możliwości intelektualnych, by przeniknąć świat polityki (być może nikt nie posiada takich możliwości), dlatego jest niezwykle podatna na manipulację. Być może to pozwoli wam spojrzeć na waszych kolegów z pracy, znajomych czy członków rodziny – będących zwolennikami innych partii politycznych – bardziej łaskawym okiem. W wielu przypadkach (w większości przypadków?) nie chcą oni źle – święcie wierzą, że poglądy, które wyznają przyczyniają się do dobra ogółu. Problemem są nie ich błędne wyobrażenia – ze względu na istnienie racjonalnej ignorancji jest prawie pewne, że prawie każdy z nas posiada błędne wyobrażenia na temat polityki – ale system, który pozwala im wybierać (w zgodzie z tymi wyobrażeniami) ludzi, którzy mają prawo zarządzać naszym społeczeństwem.
Problemem jest demokracja (państwo socjaldemokratyczne). Rozwiązaniem – zdecentralizowane państwo minimalne lub ład bezpaństwowy.
słuchałem sobie ostatnio i tak mi się skojarzyło z „ładem anarchokapitalistycznym” z kolei: https://www.youtube.com/watch?v=yor2jWLjbZg&list=PLAMrgSiysvRM4CIZ6o_27xdLO6zMUAtEE&index=93
panie a mi to się jeszcze przez te demokracyje krowy nie chcom cielić
Problem spadku cielności bydła hodowlanego w państwach socjaldemokratycznych postaram się omówić w kolejnej notce.
Rozmowy o poglądach politycznych potrafią prowadzić do najgorszych kłótni i budować najgorszą atmosferę w towarzystwie. Warto tych tematów unikać, jeśli nie zna się dobrze ludzi.
Stanisławie, mi wydaje się, że nie masz do końca racji w tezie, że nie trzeba się obawiać ludzi z innymi poglądami i to demokrację należy obarczyć całą winę za negatywne skutki ich wyborów. Większość z tych ludzi autentycznie wierzy, że słuszne jest wymuszanie pewnych postaw na ludziach, że słuszne są decyzje ich władzy – i w ładzie bezpaństwowym tacy ludzi stanowiliby ogromne zagrożenie dla wolności.
Ich błędy poznawcze wynikają nie tylko z niedostatecznie dużej ilości włożonego czasu. Niektórzy są zwyczajnie – do cna – niemoralni.
W zakładce 'krótkie wprowadzenie do libertarianizmu’ odnośniki do haseł są martwe.
Będę je sukcesywnie uzupełniał w najbliższych postach, które złożą się na cykl wprowadzający do libertarianizmu.
Jeśli już musi być głosowanie, to chciałbym, żeby było jawne. Ale jawna nie tylko dla władzy, ale dla każdego. Wielka lista, imię nazwisko, data urodzenia, imiona rodziców i w jakim lokalu jak zagłosował.
Podstawowy argument przeciw jawności głosowania polegałby, jak sądzę, na wskazaniu, że władza posiadałaby wiedzę na temat tego, kto ją poparł, kto zaś nie, wiedzę, którą mogłaby wykorzystać do wspierania popleczników i gnębienia przeciwników.
Wolałbym jednak, żeby każdy swój ewentualny głos musiał ujawnić przed całą resztą, jako cenę za to, że chce narzucić coś innym.
Stachu,
Chciałbym się odnieść do wspomnianego przez Ciebie „ładu bezpaństwowego” jako rozwiązania problemu podziałów społecznych powodowanych przez „demokrację” (,a raczej w moim odczuciu „partiokrację”). Mianowicie ludzie od zarania dziejów mieli tendencję do organizowania się w grupy. W grupie łatwiej było przeżyć (głód, zagrożenia zewnętrzne), a ceną był kompromis polegający na podporządkowaniu się zasadom owej grupy. Aktualnie, w odczuciu wielu z nas (przynajmniej hipotetycznie) Państwo jest pewnego rodzaju grupą ludzi, władających wspólnym językiem, zamieszkujących określone terytorium i dające poczucie bezpieczeństwa przed zagrożeniami, z którymi jednostka bądź rodzina nie mogła by sobie poradzić. Kompromisem są podatki, indoktrynacja itd. Moje pytanie jest jak „ład bezpaństwowy” może zapewnić bezpieczeństwo przed większymi zagrożeniami – np. powodzią, agresją innego państwa, itd? Czy czasem „ład bezpaństwowy” nie jest utopią, a ludzie i tak zaczną się organizować w grupy, które z czasem przybiorą formę pańswowości?
Pozdro 🙂
Ład bezpaństwowy – anarchokapitalistyczny, o którym mówią libertarianie, jest konstruktem teoretycznym. Opiera się on na przekonaniu, że skoro wolny rynek tak dobrze sprawdził się w produkcji większości dóbr, powinien sprawdzić się także w produkcji takich dóbr jak bezpieczeństwo czy prawo. Anarchokapitaliści wierzą, że bezpieczeństwo mogłoby być zapewniane przez prywatne agencje ochrony, w których jednostki ubezpieczałyby się od bycia obiektem przemocy. Agencje te chroniłyby swych klientów przed atakami, a w razie konfliktów – reprezentowały ich w sporach. Gdyby między agencjami pojawił się spór, zwracałyby się one do prywatnego sądu, by go rozwiązał. Agencjom opłacałoby się dogadywać, bo walka byłaby niekorzystna dla interesu i wiązała się z odpływem klientów. Największą zaletą systemu byłoby to, że miałbyś wybór między agencjami ochrony przez co jakość produktu byłaby wysoka, a cena niska.
To jest kontrowersyjna teoria, ale jest bardzo ciekawa i rozwojowa. Szczegółowo będę o tym pisał w kolejnych postach, więc bądź na bieżąco 😉
Jeśli natomiast ów ład bezpaństwowy nie byłby z jakichś względów możliwy, najlepszym rozwiązaniem byłoby państwo minimalne, które zajmowałoby się wyłącznie pilnowaniem, by obywatele nie robili sobie nawzajem krzywdy (nie atakowali się i okradali). Problem, o którym była mowa w poście – wrogości między wyznawcami różnych partii – nie byłby tu istotny. Ponieważ ci, co rządziliby takim krajem zajmowaliby się tylko i wyłącznie pilnowaniem porządku (a nie narzucaniem całościowej polityki), nie byłoby powodu obawiać się, że wybory wygrają nasi przeciwnicy i narzucą nam swoje zasady. Nie byłoby prawicy i lewicy, bo nie byłoby polityki – polityka byłaby techniczną sprawą łapania złodziei i finansowania wojska.
Dziękuję za odpowiedź!
Rzeczywiście rozwiązanie oparte o tzw. prywatne agencje wzbudza we mnie wątpliwości czy nie było by nadużyć z ich strony. Być może są inne sposoby ogólnie pojętej ochrony ludzi żyjących w ładzie bezpaństwowym. Może by zaczerpnąć inspirację z metod funkcjonowania wiosek samowystarczalnych – jak u Amiszów. Nie wiem. niemniej jednak chętnie poczytam w kolejnych postach o bezpieczeństwie ludzi w ujęciu anarchokapitalistycznym.
Na ten moment skłaniałbym się bardziej ku państwu minimalnemu, które nie jest zorientowane politycznie, a tak jak piszesz dba o porządek i chroni obywateli przed przemocą wewnętrzną i zewnętrzną. Zawsze jednak pozostaje problem wyboru zarządców i zapewnienie o ich bezstronności.