Ekonomia interwencji państwowej

Na gruncie ekonomii jako nauki pozytywnej nie istnieje możliwość udowodnienia, że jakakolwiek interwencja gospodarcza państwa może być korzystna dla społeczeństwa. By lepiej zrozumieć ów problem, przyjrzyjmy się modelowi idealnej interwencji państwowej. Spróbuję pokazać, że niezależnie od tego, w jaki sposób interwencja taka zostałaby przeprowadzona i jakie efekty by przyniosła, nie jesteśmy w stanie określić, czy z punktu widzenia ekonomii byłaby ona korzystna dla danej społeczności.

Co mają na myśli ekonomiści, gdy mówią, że jakaś interwencja państwowa posiada korzystny wpływ na gospodarkę? Istnieją trzy możliwe odpowiedzi na to pytanie:
(1) kryterium sprawiedliwościowe – interwencja może być uznana za korzystną, jeśli w wyniku jej wprowadzenia dobra będą lepiej (bardziej sprawiedliwie) rozdzielone między jednostkami,
(2) kryterium ilościowe – interwencja jest korzystna, jeśli w jej wyniku powstanie większa ilość dóbr niż powstałaby wobec jej braku, niezależnie od tego, jak dobra te będą rozdzielone,
(3) kryterium Pareto – interwencja jest korzystna, jeśli w jej wyniku powstanie większa ilość dóbr niż powstałaby wobec jej braku i żadna z osób będących przedmiotem interwencji nie znajdzie się w wyniku jej przeprowadzenia w gorszej sytuacji.

Kryterium sprawiedliwościowe musimy odrzucić, gdyż nie istnieje żadna ekonomiczna metoda określenia, która forma dystrybucji jest bardziej sprawiedliwa. Sprawiedliwość jest kategorią pozaekonomiczną, którą za każdym razem wnosiłby ze sobą badacz, arbitralnie – z punktu widzenia ekonomii – uznając pewne stany za sprawiedliwe bądź nie. Skąd ekonomia miałaby wiedzieć, czy dobra powinny należeć raczej do A niż do B? Osąd taki ma charakter moralny i ekonomia nie ma na jego temat nic do powiedzenia.

Bardziej uzasadnione wydaje się kryterium ilościowe, zgodnie z którym, by być uznaną za korzystną, interwencja musi zwiększać sumę istniejących dóbr. Być może ekonomiści nie potrafią określać, co konstytuuje sprawiedliwy podział, z pewnością potrafią jednak mierzyć ilość dóbr. Pojawiają się tu jednak trzy problemy (problem agregacji, subiektywny charakter dobra ekonomicznego, problem trzeciej strony).
Po pierwsze, skoro kryterium to zakłada, że dobra mogą być rozdzielone w dowolny sposób, niektóre jednostki mogą w wyniku interwencji posiadać mniej dóbr niż miały one na początku. Z pewnością osoby te będą uważały, że znalazły się w gorszej sytuacji niż wcześniej – uznają się za pokrzywdzone. Dlaczego krzywda A miałaby być wynagrodzona faktem, że B znalazł się w lepszej sytuacji? Czy gdy zgubisz 1000 zł, ale sąsiad wygra na loterii 10000 zł, uznajesz, że wasza sytuacja się poprawiła? Czy jest w ogóle coś takiego jak wasza sytuacja? Dwóch zmian w sytuacji pojedynczych osób nie da się zagregować w żaden niearbitralny sposób w jedną (dodatnią lub minusową) zmianę, która opisywałaby, w jaki sposób zmienił się ich dobrostan. (Tak naprawdę, to, co próbuję przekazać w tym tekście, sprowadza się do stwierdzenia, że nie ma czegoś takiego jak gospodarka) Tego typu agregaty nie mają charakteru obiektywnych (czy intersubiektywnych) opisów zmiany sytuacji objętej nimi grupy osób, ale są wyrazem subiektywnych preferencji oceniającego.
Po drugie, nie jest prawdą, że ekonomiści potrafią mierzyć ilość dóbr. Fakt bycia ekonomicznym dobrem jest relatywny względem subiektywnych preferencji konkretnej jednostki. Załóżmy, że w nocy na schodach mego domu ktoś położył skrzynkę z piwem. Czy to oznacza, że posiadam teraz więcej dóbr niż posiadałem wczoraj? Ekonomiczny obiektywista powie, że tak – zasób moich dóbr zwiększył się o skrzynkę piwa. Skąd jednak wiadomo, że skrzynka ta jest dla mnie ekonomicznym dobrem? Być może jej obecność na moich schodach stanowi dla mnie problem i czuję się w wyniku takiego zajścia poszkodowany (muszę stracić czas na to, by pozbyć się tej skrzynki). Podobne rozumowanie można zaproponować dla każdego dobra, co do którego ktoś upiera się, że jego status jako dobra ekonomicznego jest obiektywny („Ach, nie lubię okrągłych liczb, dlatego strasznie denerwuje mnie, że mam na koncie 100 tys. dolarów”, „Wygrałem w totolotka 20 milionów. Na pewno stanę się obiektem napaści”).
Po trzecie wreszcie, fakt, że inna osoba ma czegoś więcej, nie tylko nie oznacza, że nasza zagregowana użyteczność wzrasta (bo taka agregacja jest niemożliwa), ale może powodować spadek mojej użyteczności. Typowe przykłady obejmują zawiść lub bogacenie się grupy społecznej, której działania uznajemy za szkodliwe czy nawet groźne: boisz się muzułmanów, a oni rosną w siłę – twoja użyteczność spada; nienawidzisz smerfów, a im żyje się coraz lepiej – twoja użyteczność spada („Jak ja nie cierpię smerfów!”), rywalizujesz z jakimś pisarzem, a on zyskuje popularność – twoja użyteczność pikuje, itd. Nawet więc gdyby dało się agregować użyteczność, nigdy nie wiedzielibyśmy jaki jest jej aktualny poziom, zależna byłaby ona bowiem on bezustannie zmieniających się wartościowań zamkniętych w umysłach różnych ludzi. Niektórzy próbują czasem odrzucić argument związany z wartościowaniami trzeciej strony, wskazując np. że opinie trzeciej strony nie mogą być uwzględnione, nie można ich bowiem mierzyć, gdyż nie objawiły się one w działaniu. W tym ujęciu preferencja nieujawniona nie może być brana pod uwagę, nie możemy bowiem wyrokować o jej istnieniu. Jest to jednak błąd. Fakt, że coś jest niemierzalne (że ktoś nie umie tego mierzyć), nie implikuje, że jest to nierealne lub że nie ma to wpływu na rzeczywistość.

Ponieważ zarówno fakt bycia dobrem ekonomicznym, jak i fakt odczuwania zysków bądź strat (zwiększenia bądź zmniejszenia użyteczności) związanych z posiadaniem dobra ma charakter subiektywny, jakiekolwiek mierzenie ilości dóbr ekonomicznych, jak i próby określenia, czy straty odnotowane przez jedną osobę zostały wyrównane przez zyski innej osoby, są niemożliwe.

Świadomi tych problemów, ekonomiści zaproponowali specyficzną metodę oceniania zmian w gospodarce, a mianowicie kryterium Pareto. Wskazuje ono, że dana zmiana jest korzystna z punktu widzenia gospodarki jako całości tylko i wyłącznie, gdy żadna osoba nie ma się gorzej i przynajmniej jedna osoba ma się lepiej. Czy gdyby albo wszystkie osoby miały więcej dóbr, albo część miała więcej dóbr, a część tyle samo, nie moglibyśmy powiedzieć, że sytuacja gospodarki się polepszyła? Czy gdyby taki stan rzeczy został zagwarantowany przez państwową interwencję, nie moglibyśmy powiedzieć, że interwencja ta przyniosła społeczeństwu zyski? (Zauważmy, że kryterium Pareto jest bezbronne wobec zarzutu o stracie użyteczności trzeciej strony, pominiemy jednak ten problem, dając zwolennikom interwencjonizmu większe pole do manewru – dalsza analiza ignorować będzie problem istnienia trzeciej strony).

Rozpatrywać będziemy idealną interwencję państwową, w wyniku przeprowadzenia której wszystkie objęte nią osoby znajdują się w lepszej sytuacji niż były, nim interwencja się rozpoczęła. Interwencje państwowe rzadko kiedy mają taki charakter. Bardzo często powodują one pogorszenie sytuacji dużej części społeczności, bądź efektem ich przeprowadzenia jest polepszenie sytuacji jednych kosztem innych. Co więcej, wszystkie formy interwencji państwowych posiadają różnego rodzaju ukryte i zapośredniczone konsekwencje, które często objawiają się w dłuższym trwaniu i mogą być trudne do rozpoznania. Analizować będę jednakże wyidealizowany model interwencji (takiej, która zawsze się udaje i która nie posiada ukrytych konsekwencji), gdyż jeśli nawet w takim wypadku nie da się udowodnić, że interwencja jest korzystna dla gospodarki, nie da się tego udowodnić w żadnym innym (nieidealnym) przypadku.

Wyobraźmy sobie, że w momencie t1 każda jednostka posiada określoną ilość pieniędzy (x). W momencie t2 państwo decyduje się na wprowadzenie interwencji – odbiera obywatelom część ich zasobów (0,1x) i inwestuje w określony sposób. Przez cały czas trwania interwencji (t2-t3, załóżmy, że wynosi on rok) każda jednostka posiada 0,9x. W momencie t3 interwencja dobiega końca i wszyscy obywatele otrzymują (bezpośrednio lub pośrednio) odebrane im pieniądze wraz z nadwyżką (0,3x) – w wyniku interwencji każda osoba posiada 1,2x, a więc o 20% zasobów więcej niż przed interwencją. Załóżmy, że średnia stopa rocznego zysku jest radykalnie mniejsza niż w wypadku tej interwencji. Istnieje silna pokusa, by stwierdzić, że interwencja ta przyniosła gospodarce jako całości zysk, ponieważ każda osoba, która była jej przedmiotem, ma się lepiej niż przed wprowadzeniem interwencji, zaś nikt w jej wyniku nie stracił. Czy gdyby udało się dowieść, że państwo może być narzędziem służącym dokonywaniu takich interwencji, istnienie państwa i przemoc, którą stosuje, zostałyby ekonomicznie uzasadnione? Skoro wszystkie osoby objęte działaniem państwa zyskiwałyby, dlaczego mielibyśmy mówić o jakiejkolwiek stracie?

Rozpatrywana w sposób statyczny – poprzez porównanie dwóch stanów (przed i po interwencji) – idealna interwencja wydaje się korzystna dla każdej osoby, która stała jej przedmiotem (ilość dóbr posiadanych przez każdą jednostkę w czasie t3 jest większa od ilości dóbr w czasie t1). Jednak interwencje państwowe nie powinny być rozpatrywane statycznie. Między momentem t2 i t3 rozciąga się okres, w którym jednostka pozbawiona jest 10% zasobów i nie da się udowodnić (bez uciekania się do jakiegoś subiektywnego, arbitralnego kryterium), że strata w użyteczności, którą jednostka odczuwa w wyniku utraty zasobów, zostanie wynagrodzona faktem, że w późniejszym momencie będzie ich miała trzykrotnie więcej. Zasada ta jest prawdziwa niezależnie od tego, jak mała jest, mierzona monetarnie lub w jakikolwiek inny sposób, strata jednostki w okresie przeprowadzania interwencji i jak wielki jest jej zysk w momencie jej zakończenia. Żadna ilość pieniędzy lub innych dóbr, którą otrzymam w czasie t3, może nie być w stanie wyrównać strat, które poniosłem w momencie t2. Co z tego, że zabrano mi sto złotych i za miesiąc wypłacono tysiąc (olbrzymia stopa zysku), skoro te sto złotych potrzebne było mi wtedy? Odebranie komuś 100 zł może uniemożliwić mu nabycie dóbr, które z jakichś względów mógłby cenić nieskończenie bardziej niż dobra, które będzie mógł kupić za dodatkowy 1000 zł po miesiącu. Może chodzić np. o zaproszenie na kolację kobiety, na której mu zależy, kupno biletu samolotowego za granicę (za miesiąc wyjazd będzie z jakichś względów niemożliwy), zakup leków dla chorej osoby i wreszcie za miesiąc możemy on nie żyć i pieniądze stracą dla niego jakąkolwiek wartość. Te przykłady ilustrują ogólną tezę, która wskazuje, że nie da się w żaden sposób dowieść, że strata, którą jednostka odczuwa w wyniku odebrania jej jakichś dóbr zostanie wynagrodzona, jeśli po jakimś czasie otrzyma ona większą ilość dóbr. (Zauważmy, że argument ten zawiera w sobie niejako Bastiatowski argument wskazujący, że nie da się naukowo udowodnić, że dana interwencja jest korzystna, gdyż nie wiadomo, w jaki sposób dobra, które zostały odebrane jednostkom, byłyby wykorzystane wobec braku interwencji). Jakiś zewnętrzny arbiter może oczywiście mówić, że w jego przekonaniu obiektywne zyski danej jednostki z bycia przedmiotem interwencji przekraczają wielokrotnie subiektywne straty, które ona odczuwa, ale słowo „obiektywne” w tym zdaniu będzie niczym nieuprawnioną uzurpacją (w tym kontekście słowa „obiektywny” znaczy tyle co „jestem pewny, że”, wyraża raczej stosunek mówiącego do przedstawianych treści nie zaś ich umocowanie w rzeczywistości, słowem, jest ekwiwalentem tupnięcia nogą). Wydając tego typu oceny, wykraczamy poza obszar ekonomii jako nauki pozytywnej i wchodzimy na obszary czystej subiektywności. Każda ocena wzrostu lub spadku użyteczności w wyniku interwencji jest subiektywna, zależna od wartości wyznawanych przez oceniającą osobę bądź emocjonalnego stosunku tej osoby do tych zmian.

Nie można również uznać za przekonywającą argumentacji, która wskazuje, że – dokonując interwencji – państwo działa w zgodzie z prawdziwymi preferencjami obywateli, którzy nie potrafią rozpoznać swojego długofalowego interesu i dlatego sprzeciwiają się interwencji (np. opierając się płaceniu podatków), jednakże postfaktycznie legitymizują działania władzy, uznając ich słuszność. W takim ujęciu dokonująca interwencji osoba stawia się pozycji Boga, który nie tylko zna myśli innych, ale zna także to, co kryje się pod myślami innych, a czego sobie nie uświadamiają, co prowadzi do całkowitego odebrania innym podmiotowości (od dziś wszystkie decyzje dotyczące twojej osoby podejmuję ja, gdyż ty, nie wiesz, co jest dla ciebie tak naprawdę dobre). Równie dobrze mężczyzna mógłby argumentować, że ma prawo zgwałcić kobietę, gdyż tak naprawdę chce ona być zgwałcona, ale jeszcze tego nie wie i dlatego mu się opiera (dla państwa nawet najbardziej wyraźne „nie” brzmi jak „tak”).

Twierdzenie, że interwencje państwowe są lub mogą być korzystne dla społeczeństwa (czy gospodarki) jest nonsensowne. Istotą działania państwa na obszarze gospodarki jest to, że wszelkie jego działania nieodzownie wiążą się z inicjowaniem przemocy względem jednostek, a więc pogorszeniem ich sytuacji i nie jest możliwe, by dowieść, że następująca w ich wyniku interwencja polepszy ich sytuację na tyle, by wynagrodzić straty, których jednostki te doznały. Wywód wskazujący, że ekonomia dowodzi, że powinniśmy dokonać takiej interwencji, nie ma większej wartości naukowej (niezależnie od tego, jakie badania empiryczne wykonano, by potwierdzić tę tezę) niż zdania typu: „Wolny rynek – fuj!”, „Kapitalizm? Bleee!” lub „Socjalizm? Och, tak!”. Wszelkie ekonomiczne uzasadnienia przemocy państwowej należy odrzucić jako nienaukowe. W istocie, jest to rodzaj intelektualnego oszustwa, manipulacji, której celem jest wykorzystanie prestiżu, jakim cieszy się ekonomia jako nauka pozytywna (nauka opisująca świat – takim, jakim jest on widoczny z wnętrza wspólnie podzielanego dyskursu/słownika – nie zaś projektująca nań określone wartości czy idee moralne), by wesprzeć określony, subiektywny program polityczny, program, który opiera się na systematycznej inicjacji przemocy państwa względem jednostek. Jak wskazywał Rothbard:

Złodziej, który uzasadnia swą kradzież, twierdząc, że tak naprawdę pomógł swym ofiarom, gdyż fakt, iż wydał skradzione pieniądze, przyczynił się do rozwoju handlu, przekonałby niewiele osób. Lecz gdy teoria ta jest ubrana w Keynesowskie wzory i imponujące odwołania do „efektu mnożnika”, staje się ona, niestety, bardziej przekonywająca.

Nie chodzi w tym miejscu, czy Rothbardowska krytyka teorii Keynesa jest słuszna, chodzi o to, że czymkolwiek jest teoria Keynesa (i inne teorie mówiące o tym, jak państwo sterować winno gospodarką), z pewnością nie jest ona naukowym dowodem na to, że działalność państwa może przyczynić się do polepszenia sytuacji gospodarczej. To bowiem, co konstytuuje takie polepszenie, zależne jest od subiektywnych ocen rożnych jednostek, ocen, których nie da się zagregować w jedną opinie (w jedno, zbiorowe „Ach!”).

PS Wszystko to jest dość oczywiste i ekonomiści doskonale o tym wiedzą. Jednak restrykcyjne trzymanie się pozytywności w badaniach oznaczałoby konieczność milczenia na wiele tematów, o których chcą oni – wykorzystując prestiż, jakim cieszy się ich dyscyplina – mówić. Wbrew temu, co myśli wiele osób, ekonomia nie ma problemu z „naukowością”. Ekonomia ma problem z ekonomistami, którzy postrzegają naukowość jako kaganiec, który uniemożliwia im zabieranie głosu w kwestiach dotyczących tego, jak zorganizowane powinno być społeczeństwo. Ekonomiści doskonale wiedzą, z której strony posmarowany jest chleb i gdzie leżą konfitury idealnie do tego chleba pasujące (tam, gdzie projektuje się coraz bardziej złożone polityki gospodarcze i instytucje mające te polityki wdrażać, nie zaś tam, gdzie powtarza się „Laissez-faire!”) i jeśli, by zdobyć ten państwowy chleb i państwowe konfitury, zrzucić trzeba będzie kaganiec naukowości, kaganiec zostanie zrzucony.

PPS Oczywiście, wolnorynkowi ekonomiści – chcą uzasadnić swoją ideologię – również ulegali i ulegają pokusie rozbijania pozytywności nauki (Rothbard na przykład nigdy nie przestał marzyć o przeskoczeniu z „is” do „ought”). Stąd biorą się wszystkie próby „naukowego” i „obiektywnego” dowodzenia wyższości wolnego rynku nad rynkiem regulowanym lub nad brakiem rynku. Próby skazane na niepowodzenie wobec oczywistego faktu – od którego wychodzą przecież wolnorynkowi ekonomiści – że wartość ma charakter subiektywny. Miast bronić wolnego rynku, wolnorynkowi ekonomiści powinni bronić naukowości ekonomii. Rynek nie potrzebuje obrony – potrzebuje zrozumienia i opisania.

Udostępnij

7 Comments:

  1. Gdyby ekonomia była nauką, to w miarę jej rozwoju, wszystkim powinno być lepiej. A tak nie jest i do tego okresowo następują wstrząsy ekonomiczne w postaci kryzysu. W każdej ideologii (a nią jest ekonomia) należy uwzględniać siły natury, zmiany i wydarzenia losowe i głupotę oraz nieuczciwość ludzi. Dlatego ideologie są i pozostają utopiami, a nam pozostaje dyskusja nad dobrocią konstrukcji drabin.

  2. Pingback: pop over here
  3. Pingback: Sevink Molen

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.