Wolność słowa

Libertarianie opowiadają się za absolutną wolnością słowa. Każda osoba ma prawo mówić/pisać wszystko, co tylko ma ochotę na dowolny temat, niezależnie od tego, jak bardzo jej słowa mogą nie podobać się innym. Przysługująca każdej jednostce absolutna wolność słowa wypływa bezpośrednio z jej prawa do dowolnego zarządzania jej własnym ciałem. Moje ciało należy do mnie i tylko ja mam prawo decydować, co się z nim dzieje. Kiedy coś mówię, poruszam znajdującymi się w obrębie mojego ciała strunami głosowymi, językiem i ustami, do czego prawo daje mi fakt, że jestem właścicielem tego ciała. Kiedy coś piszę, poruszam moimi dłońmi prowadzącymi pióro lub uderzającymi w klawiaturę, do czego mam prawo jako tych dłoni właściciel. By dowieść, że mamy prawo zabronić komuś mówienia tego, co ma on ochotę powiedzieć, musielibyśmy dowieść, że mówiąc, inicjuje on przemoc względem czyjegoś ciała lub własności. Jednak zachowania językowe same z siebie nie są w stanie odebrać komuś możliwości kontrolowania jego ciała lub własności. Słowa, niezależnie od tego, jak bardzo wydawać mogą się nam przykre bądź nieprawdziwe, nie konstytuują inicjacji przemocy.

Słowa-jako-część-działania
Pozornie istnieją oczywiste przykłady zachowań językowych, które można uznać za formy przemocy – mało kto zgodzi się chyba, że wolno mówić rzeczy takie jak „Pieniądze albo życie!” bądź „Zabiję cię!”. Trzeba jednak zrozumieć, że tym, co uznajemy za godne potępienia, gdy myślimy o takich słowach, nie są same słowa, ale działania, których słowa te są jedynie częścią. Musimy odróżnić słowa, które są tylko i wyłącznie słowami (a więc sposobem wyrażenia czyjejś opinii lub emocji), od słów, które są częścią działania. Wypowiadanie słów może być zakazane tylko i wyłącznie, gdy słowa te są częścią działania, które samo w sobie jest zakazane. Ponieważ zakazane jest obrabowywanie innych osób, zakazane jest także mówienie „pieniądze albo życie”, słowa te są bowiem częścią zakazanego działania. W takim wypadku nie zakazujemy jednak tak naprawdę wypowiadania słów „Pieniądze albo życie!” (nie uchylamy absolutnej wolności słowa), ale działania, które pojawiają się wraz z tym słowami. Same słowa, uwolnione od nadającej im określone znaczenie ramy naszego działania – nie mogą być zabronione. Gdyby ktoś znalazł kartkę, na której napisane byłoby „Pieniądze albo życie!” i głośno odczytał te słowa (nie zdradzając chęci obrabowania innych osób), z pewnością nie naruszyłby niczyich praw. Z drugiej strony, gdyby ktoś wycelował w drugą osobę pistolet i następnie wskazał nim na trzymany przez nią portfel, sugerując, że jeśli nie odda portfela, zostanie zastrzelona, zainicjowałby przemoc, choć nie wypowiedziałby ani słowa.

Groźby
A co z groźbami? Czy wolno grozić drugiej osobie, że się ją zabije? Czy grożąca osoba nie korzysta jedynie z przynależnej jej wolności słowa? Wydaje się, że nie, istnieją bowiem silne przesłanki wskazujące, że grożąc zrobieniem x, dana osoba rozpoczęła robienie x, dlatego też, jeśli zakazane jest x (gdyż stanowi inicjację przemocy), zakazane jest również grożenie x. By zrozumieć, dlaczego tak jest, wyobraźmy sobie następującą sytuację. Idziemy ciemną ulicą i w pewnym momencie dostrzegamy, że idąc naprzeciw osoba sięga do kieszeni, wyciąga pistolet i strzela do nas. W którym momencie wolno nam zacząć się bronić:
(a) gdy druga osoba idzie naprzeciw nas ciemną ulicą?
(b) gdy uznamy, że wygląda podejrzanie?
(c) gdy sięgnie do kieszeni?
(d) gdy wyciągnie z niej jakiś przedmiot?
(e) gdy przedmiot ten wyda nam się bronią?
(f) gdy mamy 99% pewności (jak to obliczyć?), że jest to broń?
(g) gdy odbezpiecza pistolet i celuje?
(h) gdy padną pierwsze strzały?
(i) gdy strzały trafią w nas?
Mamy tu do czynienia z problemem continuum, który pojawia się, gdy rozpatrujemy ciąg elementów, w którym pierwszy element posiada pewną charakterystykę x, ostatni posiada zupełnie inną charakterystykę y, my zaś musimy określić, który ze znajdujących się między biegunami element ciągu jest zdarzeniem granicznym, w którym coś, co przed chwilą było x stało się y (coś, co nie było inicjacją przemocy, może być za inicjację przemocy uznane). Z pewnością fakt przechodzenia obok kogoś ciemną ulicą i „wyglądania podejrzanie” nie wystarcza, by uznać, że ktoś zainicjował przemoc. Z pewnością wystarcza do tego postrzelenie kogoś. Gdzie jednak dokładnie znajduje się moment, w którym wolno nam powiedzieć – „on inicjuje przemoc, możesz się bronić!”? Nie da się stworzyć żadnej ogólnej teorii, która pozwalałaby określić w każdym konkretnym przypadku, gdzie znajduje się ów moment. Wszystko, co można w takim wypadku zrobić, to określić pewnego rodzaju ogólne zasady i następnie, kierując się informacjami kontekstowymi, próbować interpretować poszczególne przypadki tak, by były one jak najbardziej zgodne z tą ogólną zasadą. Zapytajmy teraz, z czego wynika problem continuum w tym wypadku? Wynika on z faktu, iż potencjalna ofiara nie posiada pełnej informacji na temat intencji drugiej strony. Gdybyśmy wiedzieli, co druga osoba myśli (gdyby jej myśli pojawiały się na jej czole, tak jak destynacje wyświetlają się nad przednimi szybami autobusów), znalibyśmy jej plany i moglibyśmy zastosować odpowiednie środki zaradcze. W tym momencie powracamy do problemu gróźb. Problem z określeniem, kiedy zaczyna się agresja, wynika z niewiedzy na temat intencji drugiej strony, jednak w przypadku groźby problem niewiedzy znika. Groźba jest bowiem niczym myśl wypisana na czyimś czole – informuje nas o zamiarach drugiej strony. Gdy druga strona mówi nam, że ma zamiar nas zaatakować (lub że zrobi to, jeśli nie spełnimy jej warunków), możemy uznać, że działanie to już się rozpoczęło. Ktoś, kto grozi, że zrobi nam x, już zaczął nam robić x. Groźba jest sygnałem rozpoczęcia działania i dlatego daje nam prawo, by użyć przemocy, by się przed tym działaniem (nie przed samą groźbą) obronić.
Tak więc zarówno w wypadku słów takich jak „Pieniądze albo życie” bądź gróźb takich jak słowa „Zabiję cię!”, tym, co jest zakazane, jest określone działanie (stanowiące inicjację przemocy względem ciała lub własności), nie zaś same słowa. W samych słowach nie ma niczego, co mogłoby konstytuować inicjację przemocy – by do takiej inicjacji przemocy doszło, słowa muszą być częścią szerszego działania, które same z siebie stanowi naruszenie praw jednostki, a któremu słowa jedynie towarzyszą.

Co wolno mówić (i pisać) według libertarian?
Pomijając przypadki, w których słowa są częścią zakazanego działania, libertarianie uznają, że nie wolno stosować przemocy w odpowiedzi na słowa. Każdy ma prawo wyrażać dowolną opinię na dowolny temat, niezależnie od tego jak bardzo jest ona w czyimś mniemaniu obraźliwa lub niezgodna z prawdą. Każdy ma prawo:
(1) Obrażać inne osoby, nazywać je np. idiotami, debilami, oszołomami, polaczkami, pedałami, żydkami, komuchami, świniami, szczurami, marksistami, lesbami, czarnuchami, kurwami, chujami itd.
(2) Mówić, co tylko chce – niezależnie, czy wierzy on, że to, co mówi, jest zgodne z prawdą, czy nie – o zachowaniach (teraźniejszych lub przeszłych) innych osób. Wolno więc mówić, że ktoś jest złodziejem, oszustem, pedofilem, zboczeńcem, że bije żonę, że żyje pod jej pantoflem, że ma nowotwór, że był agentem służb specjalnych, że Holocaustu tak naprawdę nie było, że Holocaust zorganizowali Polacy itd.
(3) Mówić, co mu się podoba – nawet jeśli wie, że to, co mówi, nie jest prawdą – na temat działań jakiejś firmy czy instytucji: że dodaje ona trutkę na szczury do hamburgerów, że produkowanym przez nią samochodom odpadają koła po 20 km jazdy, że jest ona finansowana przez Rosjan lub Izrael, że buty w jej fabrykach szyją niewidome dzieci itd.
Uznając, że każda osoba ma prawo obrażać bądź pomawiać inne osoby, libertarianie nie wskazują, oczywiście, że zachowania takie są moralnie właściwie. Wskazują oni jedynie, iż ponieważ działanie te nie mają charakteru przemocy, nie wolno stosować przemocy względem osób, które się ich dopuszczają.

Wolność słowa a prawa własności
Czy jeśli zgodzimy się na absolutną wolność słowa, wolność ta nie będzie wykorzystywana w złych celach? Czy dzień po likwidacji praw ograniczających wolność słowa ludzie nie zaczęliby się masowo obrażać i pomawiać, co doprowadziłoby do radykalnego osłabienia relacji społecznych? Nie wydaje się, by tak było. Wolne społeczeństwo dysponowałoby bowiem wieloma metodami, za pomocą których można by ograniczyć tego typu nadużycia wolności słowa. Fakt, że nie mamy prawa kontrolować ciała drugiej osoby oraz zabraniać jej mówić i pisać tego, na co ma ochotę, nie oznacza, że mamy obowiązek słuchania/czytania tego, co druga osoba ma do powiedzenia. Każda osoba będąca właścicielem jakiegoś terenu może ustalić, jakie prawa obowiązują na tym terenie i wszystkie wchodzące nań osoby, jeśli chcą na nim przebywać, muszą zgodzić się na ich respektowanie. A to oznacza, że na swoim terenie (w swojej kawiarni, centrum handlowym, na uczelni, w teatrze, na prywatnej ulicy czy skwerze) prywatne osoby (lub grupy osób) określić mogą dowolne zasady ograniczające wolność wypowiedzi. Na terenie czyjejś kawiarni obowiązywać może prawo wskazujące, że używanie słów uznawanych za obraźliwe grozi określoną karą lub że osoby ich używające muszą liczyć się z możliwą przemocą ze strony obrażonych. Ponieważ większość właścicieli prywatnych terenów usługowych chciałaby zapewnić klientom wolność od bycia obrażanym, prawa tego typu byłyby w ładzie libertariańskim powszechne, a możliwość obrażania zostałaby radykalnie ograniczona (dotyczy to także wszelkiego rodzaju mediów internetowych – ich właściciele również mogliby, jak dzieje się to teraz, ograniczać wolność słowa). Zauważmy, że mogłaby to być o wiele skuteczniejsza ochrona przed obrażaniem niż ta, z którą mamy do czynienia obecnie. Różni właściciele proponowaliby różne kary czy ograniczenia i szybko wypracowano by najskuteczniejsze metody prawne pozwalające ludziom być wolnym od różnych niepożądanych aktów mowy. Wydaje się więc, że osoba, która nie chciałaby być obrażana, mogłaby tego z łatwością uniknąć, przebywając na terenach, na których byłoby to zakazane. Oczywiście można byłoby obrażać kogoś na piśmie lub publikując jakieś nagrania, nikt nie ma jednak obowiązku czytania tego, co ktoś napisał na jego temat w gazecie lub słuchania o tym w radiu. A jeśli tak jest – jeśli nie można zmusić nikogo do słuchania czy czytania tego, co chcemy powiedzieć – to nie możemy mówić, że obrażanie ma charakter przemocy, przemoc zakłada bowiem zawsze istnienie przymusu.

Możliwość obrażania drugiej osoby ograniczona byłaby w ładzie libertariańskim przede wszystkim do terenów niebędących własnością prywatną, a ich ilość (szczególnie w ładzie anarchokapitalistycznym) radykalnie by się zmniejszyła. Ale i na takich terenach dozwolone byłyby tylko takie wypowiedzi, które nie są częścią zakazanych działań. Przykładowo, na nieprywatnej ulicy wolno byłoby kogoś obrazić, nie byłoby jednak dozwolone chodzić za tym kimś i bezustannie go obrażać. Wynika to z faktu, że zabronione jest nękanie drugiej osoby, a więc celowe przebywanie w miejscach, w których przebywa druga osoba, celem utrudnienia podejmowanych przez nią działań. Wydaje się, że chodzenie za kimś i wykrzykiwanie: debil, pedał, kurwa, żyd jest analogiczne do chodzenia za kimś krok w krok, dmuchania dymem papierosowym w twarz czy wreszcie nadmiernego hałasowania w jego obecności – jest inicjacją przemocy. Tym, co jest złe w takim działaniu, jest jednak nie to, co się mówi, ale fakt nękania drugiej osoby i uniemożliwiania jej swobodnego korzystania z własnego ciała i z części terenu, do którego zyskała czasowe prawo, przebywając na nim. Dlatego też nawet na terenach nieprywatnych, choć wolno byłoby kogoś obrazić, nie wolno byłoby robić tego w sposób natarczywy i uciążliwy. Wszystko to oznacza, że likwidując ograniczenia wolności słowa, nie spowodowalibyśmy rozkwitu możliwości obrażania innych osób, a przynajmniej obrażania, którego zmuszone byłyby słuchać jednostki, zawsze bowiem istniałaby możliwości nie słuchania tego, co mówi lub pisze druga osoba.

Aneksy łagodnościowe
W ładzie anarchpokapitalistycznym istniałaby jeszcze jedna możliwość ograniczenia obrażania, a mianowicie aneksy łagodnościowe. Ponieważ obrażanie innych może spowodować eskalację przemocy, a eskalacja taka byłaby nieopłacalna dla agencji ochrony (które musiałyby poświęcać swoje środki na reprezentowanie klientów w sądach i wypłacanie odszkodowań), agencje te zachęcałyby swoich klientów, by w zamian za obniżenie składki ubezpieczeniowej zgadzali się (pod groźbą kary), nie obrażać innych osób. Wydaje się, że takie aneksy byłyby szczególnie rozpowszechnione na obszarach, na których mieszkałaby duża liczba osób, które z różnych względów (np. religijnych) łatwo jest urazić.

Pomówienie
Czy całkowita wolność słowa nie spowodowałaby jednakże radykalnego zwiększenia liczby pomówień? Zwolennicy ograniczenia wolności słowa wskazują, że pomówienia można traktować jako formę przemocy, gdyż ich efektem są straty, których doznaje pomawiana osoba. Mogą być to straty związane z reputacją (ludzie mogą odwrócić się od osoby pomawianej o jakieś niecne czyny) lub straty materialne (ludzie mogą zrezygnować z handlowania z osobami czy firmami, które zostały pomówione o nieuczciwe działania). Jednak narażanie na materialne straty w wyniku pomawiania nie jest tożsame z ich powodowaniem. Gdy A w rozmowie z B oczernia firmę X, czego efektem jest rezygnacja B z handlowania z X, to zjawisko to składa się z dwóch – niemających charakteru przemocy – elementów: rozmowy między A i B oraz dobrowolnej decyzji B, by nie kupować u X. Fakt, że A kłamie na temat X, nie ma znaczenia, gdyż kłamstwo nie jest inicjacją przemocy. Jest prawdą, że oczernianie może powodować straty, ale te straty będą wynikiem dobrowolnej decyzji dającej wiarę pomówieniom osoby, nie zaś przemocy ze strony pomawiającego. Niewątpliwie większość osób zgadza się, że intencjonalne pomawianie jest czymś niemoralnym, działanie takie jednakże nie ma charakteru inicjacji przemocy, dlatego walczyć powinniśmy z nim innymi metodami niż za pomocą przemocy (np. poprzez ostracyzm). Nie bez znaczenia jest również fakt, że nie mając dostępu do umysłu innych, nie jesteśmy w stanie odróżnić pomówienia czy kłamstwa od czyjegoś prawdziwego przekonania, sądy zaś nie powinny zajmować się tym, co znajduje się wewnątrz czyjegoś umysłu, ale ocenianiem, czy ktoś w realny, materialny sposób naruszył czyjeś prawa.

Przeciwnicy wolności słowa wskazują, że gdybyśmy przestali karać ludzi za wypowiadane przez nich słowa, duża część mediów zajmowałaby się niemal wyłącznie dezinformacją i pomówieniami. Skoro publikowanie kłamstw nie byłoby karane sądowo, pokusa, by co jakiś czas zaatakować jakąś Bogu ducha winną osobę, byłaby zbyt silna. Pytanie brzmi, czy gdybyś wiedział, że jakaś gazeta czy osoba notorycznie kłamie, uznałbyś ją za godne źródło informacji? Wizja, w której dzień po wprowadzeniu wolności słowa gazety zaczynają publikować wyłącznie kłamstwa i brednie, jest mało realna. Załóżmy, że jedna z telewizji informacyjnych publikuje wyssaną z palca informację, że sieć barów dosypuje trutkę na szczury do swoich hamburgerów. Przerażeni konsumenci przestają kupować w barach należących do tej sieci, co wiązać będzie się z realnymi stratami. Jednak parę minut po ukazaniu się tej informacji dziennikarze konkurencyjnej stacji mogliby zamówić analizę u firmy zajmującej się kontrolą żywności, która zbadałaby hamburgery w 20 przypadkowych restauracjach sieci. Po 12 godzinach konkurencyjna stacja wyemitowałaby materiał, w którym opublikowałaby badania tej firmy (która ma nieskalaną reputację) oczyszczające sieć barów z zarzutów i w którym rzecznicy prasowi policji lub agencji ochrony zaświadczyliby, że nie wpłynął do nich żaden pozew o zatrucie trutką na szczury, zaś reporter wraz z szefem firmy kontrolującej żywność zjedliby przed kamerami hamburgera w jednym z barów. Sieć odzyskałaby klientów, zaś telewizja informacyjna, która rozpętała aferę, straciłaby dużą część widowni. Zyski z jednorazowego oszustwa (np. łapówka od konkurencyjnej firmy) byłyby przeważnie niższe niż straty związane z odpływem okłamanych klientów. Reputacja jest największym skarbem gazety czy jakiegokolwiek innego medium i to medium, które straci reputację, nie będzie mogło liczyć na wsparcie konsumentów.

Reputacja jest samorzutnym mechanizmem rynkowym zapewniającym jakość danego produktu (w tym wypadku – wiarygodność informacji), jednak o tę jakość można dbać i na inne sposoby. Media, wiedząc, że klientom zależy na wiarygodności, mogłyby próbować zagwarantować ją klientom. Tak jak na rynku samochodów, firma, która daje klientom najlepszą gwarancję, wyprzedza inne firmy, tak na rynku mediów można by gwarantować prawdomówność. Przykładowo część mediów mogłoby powołać komisję etyki dziennikarskiej, która składałaby się z osób cieszących się zaufaniem społecznym opiniujących zarzuty dotyczące uchybianiu dziennikarskiej rzetelności. Taka rada mogłaby nakładać kary na media, które złamały określone standardy (kara przekazywana byłaby np. na cel charytatywny). Wydaje się, że media, które planowałyby oprzeć swój plan dziania na rzetelnym dostarczaniu informacji, zgadzałyby poddać się pod osąd takiej rady – dzięki temu w wyraźny sposób odróżniałyby się od mediów, które nie chciałyby podlegać tego typu certyfikacji. Inną interesującą możliwością wymuszenia wiarygodności mogłyby być próby zaskarżenia mediów za ich nierzetelne działania. Zarzut nie dotyczyłyby tu jednak mówienia nieprawdy, ale oszustwa. Przykładowo, klient kupujący gazetę może zakładać, że gazeta ta będzie zawierać prawdziwe informacje, a przynajmniej informacje, o których ich producenci myślą, że są prawdziwe (tak jak klient kupujący dżem ma prawo wierzyć, że znajduje się w nim słodka konfitura z owoców, a nie np. trutka na szczury). Ktoś, kto sprzedaje komuś gazetę, w której informacje są zmyślone, oszukuje klienta, dając mu towar niezgodny z opisem i klient może zażądać zwrotu pieniędzy. By obronić się przed takimi zarzutami gazety, które konfabulowałyby, musiałyby umieszczać informacje o tym, że nie biorą odpowiedzialności za swoje słowa, co wykluczyłoby je z grona opiniotwórczych mediów.

A co z pomówieniami, które dotyczą nie firm, ale jednostek? Czy nie powinno istnieć prawo, które chroniłoby zwykłe osoby przed pomówieniami? Czy uczciwa osoba, która określona została mianem pedofila lub mordercy, nie powinna dysponować jakimś narzędziem, za pomocą którego mogłaby się bronić przed utratą reputacji? Obrzucić kogoś błotem jest niezwykle łatwo, zeskrobać to błoto – niepomiernie trudniej. Istnieją dwa rozwiązania tego problemu: pierwsze polegałoby na tym, że społeczność musiałaby nauczyć się w odpowiedni sposób reagować na pomówienia. Ktoś, kto przedstawia stawiającą kogoś w złym świetle informację, powinien przedstawić dowody na jej prawdziwość, jeżeli zaś tego nie zrobi, to on, a nie pomawiana osoba, powinien stać się obiektem społecznego odrzucenia. Ostracyzm i bojkot to podstawowe narzędzia, za pomocą których wolne społeczeństwo mogłoby walczyć z tego typu nadużyciami. Oburzenie powinno kierować się w takiej sytuacji nie w kierunku osoby, która została nazwana pedofilem czy mordercą, ale osoby, która nazwała kogoś pedofilem czy mordercą, nie przedstawiając dowodów i nie zgłaszając przestępstwa, o które oskarża drugą osobę. Zasada: „jeśli nie ma pozwu, mamy do czynienia z pomówieniem”, byłaby to kluczowa (błoto winno przylgnąć więc do tego, kto nim rzuca, nie zaś do tego, kogo nim obrzucano). Drugim rozwiązaniem byłyby wspomniane aneksy łagodnościowe, które zabraniałyby pomawiać. Ponieważ osoby, które podpisywałyby takie klauzule płaciłyby niższe składki ubezpieczeniowe (gdyż zmniejszałyby szansę na wybuch konfliktu), większość osób zgadzałaby się na taki układ i problem tego typu zachowań rozwiązałby się sam. Zauważmy, że odmienną wagę miałoby pomówienie wygłoszone przez kogoś, kto nie podpisał takiego aneksu, inną zaś przez kogoś, kto taki aneks podpisał.

Szantaż
Powiedzieć musimy również parę słów na temat szantażu. Typowa forma szantażu (który odróżnić należy od wymuszenia, które jest oczywiście formą przemocy) polega na tym, że grozimy jakiejś osobie, że ujawnimy kompromitujące informacje na jej temat, jeśli nie zapłaci nam jakiejś sumy pieniędzy. Aktualnie szantaż jest prawnie zabroniony, jednak w ładzie libertariańskim byłby on (jeśli dana osoba nie zobowiązałaby się aneksem, by się go nie dopuszczać) dozwolony. Jak bowiem wskazuje Walter Block, szantaż składa się z dwóch działań, które same w sobie nie mają charakteru przemocy, dlatego ich połączenie nie może być zabronione. Zarówno ujawnianie kompromitujących informacji na temat drugiej osoby (plotkowanie), jak i proponowanie dobrowolnej transakcji (w tym wypadku – oczekiwanie pieniędzy w zamian za nieplotkowanie), nie mają charakteru przemocy, a jeśli oba komponenty szantażu są legalne, czemu nielegalny miałby być sam szantaż? Szantaż nie stanowi wiec złamania zasady nieagresji i choć w większości wypadków jest czymś niemoralnym, nie powinno się go zakazywać pod groźbą przemocy.

Podżeganie do przemocy, mowa nienawiści
Na koniec przejść musimy do problemu podżegania do przemocy. Czy nie powinniśmy zabronić wypowiedzi, które choć same z siebie nie konstytuują przemocy, to mogą próbować skłonić innych do inicjowania przemocy? Jest to skomplikowany problem, wymaga od nas bowiem określenia momentu, w którym przestajemy mieć do czynienia ze słowami będącymi tylko słowami (a więc wyrazem czyichś opinii czy nastrojów), a w którym pojawiają się słowa-będące-częścią-działania. Wyobraźmy sobie następujące continuum wypowiedzi:
(a) Nie lubię A. On jest Żydem.
(b) Nie lubię niektórych Żydów.
(c) Nie lubię Żydów.
(d) Nienawidzę Żydów.
(e) Musimy pozbyć się Żydów z naszego społeczeństwa!
(f) Zabijajcie Żydów!
(g) Zabijajcie Żydów, spotykamy się jutro o 12 w miejscu x!
(h) Zabij tego Żyda! Tam pobiegł!
Antysemityzm (czymkolwiek jest) pojawia się gdzieś między trzecią a czwartą wypowiedzią, jednak antysemityzm (rasizm, homofobia, mizoginia) nie stanowi złamania zasady nieagresji, jest bowiem jedynie wyrazem czyichś uczuć bądź ocen (ludzie mają prawo nienawidzić, nawet jeśli inni twierdzą, że powody tej nienawiści są nieuzasadnione). Zapytać trzeba, gdzie kończy się wyraz czyjejś opinii czy uczuć dotyczących Żydów, a gdzie zaczynają się słowa, które mogą być częścią zakazanego działania? Wypowiedź (d) z pewnością nie stanowi takiego miejsca. Czy stanowi je wypowiedź (e) lub (f)? Czy ktoś, kto mówi „Zabijajcie Żydów” rozpoczął tym samym działania mające na celu ich zabijanie? Czy wypowiedź ta dowodzi, że bierze udział w spisku przeciw konkretnym osobom? Część teoretyków uznaje, że w tego typu przypadkach żadnych słów nie można uznać za część działania. Murray Rothbard wskazywał, iż „podżeganie do przemocy stanowi realizację prawa jednostki do mówienia” i „nie pozwala uznać kogoś za zamieszanego w zbrodnię”. Block sugerował, iż namawianie kogoś do zrobienia czegoś nie może być utożsamiane z robieniem tego czegoś. Wydaje się jednak, że idą oni za daleko. Polemizując z Blockiem i Rothbardem, Frank van Dun porównuje kogoś, kto nawołuje do nienawiści, do „mózgu zbrodniczej organizacji”, który, choć sam nie zabija, to, biorąc udział w planowaniu zbrodni, jest jej nieodzownym elementem. Z pewnością mówienia, że ktoś powinien coś zrobić, nie można automatycznie utożsamić z robieniem tego czegoś wspólnie z tą osobą, jednakże bardzo często wspólne działanie polega właśnie na tym, że jedna osoba obmyśla jakiś plan i zarządza jego wykonaniem, druga zaś go realizuje (napad na bank bądź relacja między generałem i żołnierzami mogą być tu dobrymi przykładami). Ktoś, kto mówi, iż nienawidzi Żydów z pewnością nie przekracza granicy działania, czy przekracza ją ktoś, kto mówi „Zabijajcie Żydów!”. Czy słowa takie dowodzą, że bierze on udział w spisku przeciwko konkretnym osobom? Ogólność tego stwierdzenia każe w to wątpić, jego zdecydowany charakter i forma nakazu, zdaje się to potwierdzać. By uznać, że ktoś mówiący „Zabijajcie Żydów!” inicjuje przemoc, musielibyśmy dowieść, że jakieś osoby – pod wpływem tych nawoływań – rzeczywiście zaczęły (lub były bardzo bliskie) zabijać Żydów i że prawdopodobnie nie zrobiłyby tego, gdyby nie te nakazy (przeprowadzenie takiego dowodu byłoby trudne). Z pewnością o udział w spisku można posądzać osobę, która mówi (g). Wypowiedź (h) w ewidentny sposób ma miejsce wewnątrz realnego działania, jest typowym słowem-jako-częścią-działania. Ktoś, kto krzyczy „Zabij tego Żyda! Tam pobiegł!”, po prostu bierze udział w zabijaniu (choć fizycznie może nie dokonywać morderstwa).

Wydaje się więc, że samo wyrażanie nienawiści czy też podżeganie do nienawiści nie stanowi załamania zasady nieagresji. Wzywanie do łamania zasady nieagresji również nie jest w sposób oczywisty jej złamaniem (tak jak namawianie do latania nie jest lataniem), jednak w pewnych okolicznościach – gdy namowa przechodzi w organizowanie tego typu działania, może mieć znamiona inicjacji przemocy. Z pewnością charakter agresji mają dobrowolnie wypowiadane słowa, które służą do ułatwienia czy koordynowania przemocy, która ma w danym momencie miejsce. Granica między tym, co jest „zwykłym” wyrazem nienawiści, co zaś ma charakter inicjacji przemocy, może być trudna do uchwycenia i w konkretnych wypadkach musiałaby być dointerpretowana przez sędziów, wydaje się jednak, że konieczność dowodu winna leżeć po stronie oskarżyciela, który musiałby dowieść, że rzeczywiście mamy tu do czynienia z jakąś formą działania, nie zaś ze zwykłymi – choćby najstraszniejszymi – słowami.

Przemoc językowa a dzieci
Na koniec powiedzieć trzeba parę słów na temat tzw. „przemocy językowej” w kontekście dzieci. Libertariańska koncepcja przemocy ma charakter materialny i nie obejmuje działań językowych – by można było uznać, że jakieś działania mają charakter przemocy, musielibyśmy pokazać, że uniemożliwiają one komuś kontrolę nad jego własnością lub ciałem. Wydaje się, że istnieje tylko jeden (niemarginalny) przypadek takiej sytuacji i pojawia się on w relacjach między rodzicami a dzieckiem (lub między dzieckiem a obcymi osobami). Jednym z powodów, dla którego libertarianie uznają, iż nie powinniśmy przykładać szczególnej wagi do problemu „przemocy językowej”, jest to, że każda jednostka dysponuje różnego rodzaju metodami, za pomocą których może oddzielić się od takich form działania. Nie neguje oczywiście, że można kogoś skrzywdzić słowami, wskazuję jednak, że w większości wypadków jednostka może tej krzywdy uniknąć, nie słuchając/czytając tego, co mówi się na jej temat. Jednak dziecko – żyjące pod jednym dachem z rodzicami – nie ma takiej możliwości. Załóżmy, że rodzice stosowaliby wobec swego dziecka różne formy „przemocy językowej” (obrażaliby je, oskarżaliby o rzeczy, których nie zrobiło, osłabialiby jego pewność siebie itd.) – czy konstytuowałoby to przemoc w rozumieniu libertariańskim? Z pewnością. Nietrudno byłoby dowieść, że takie działania mają charakter materialnej przemocy – dziecko wychowywane w ten sposób nie rozwijałoby się bowiem w prawidłowy sposób, co odbiłoby się zarówno na jego zdrowiu psychicznym, jak i fizycznym. Oznacza to, że rodzice nie mają prawa stosować przemocy językowej względem dzieci i że osoby trzecie mają prawo w sytuacji, gdy rodzice dopuszczają się tego w sposób nadmierny (np. bezustannie obrażając i poniżając dziecko), interweniować.

Wolność do obrażania, pomawiania, szantażowania, negowania Holocaustu i inne ważne prawa, o które walczą libertarianie
Libertarianizm dopuszcza całkowitą wolność słowa. Jedyną sytuacją, w której w odpowiedzi na słowa wolno stosować przemoc, jest sytuacja, gdy słowa są częścią działania, które samo w sobie jest niedozwolone. Każda osoba ma prawo w dowolny sposób wyrażać swoje poglądy zarówno na temat innych osób czy jakichś zdarzeń, które miały w jej przekonaniu miejsce (nawet takich, o których wie, że są nieprawdziwe). Ktoś może zapytać, dlaczego wolność słowa jest dla libertarian tak ważna? Czy nie powinniśmy zgodzić się, że pewnego rodzaju wypowiedzi winny być dla dobra społeczeństwa zakazane? Czy rzeczywiście jest sens, walczyć o prawo do przeklinania, pomawiania, obrażania uczuć religijnych, negowania Holocaustu i siania nienawiści rasowej? Istnieje wiele możliwych odpowiedzi na to pytanie. Można wskazywać, że wolność słowa jest konieczna dla rozwoju kultury czy sztuki. Można dowodzić, że jest ona warunkiem dochodzenia prawdy. Można sugerować, że prawa ograniczające wolność słowa są ze swej natury podatne na subiektywne interpretacje i przez to umożliwiać będą kontrolę mowy przez państwowych urzędników, czego efektem będzie cenzurowanie poglądów przeciwników władzy. Jednak właściwa z libertariańskiego punktu widzenia odpowiedź na to pytanie polega na wskazaniu, że każdy z nas ma prawo własności do swego ciała, w związku z czym ma prawo mówić i pisać, co tylko ma ochotę.

Wolność słowa nie polega na prawie do mówienia tego, co inni chcą usłyszeć. Wolność słowa to prawo do mówienia tego, co innych zasmuca, niepokoi, oburza czy obraża. Nie musimy korzystać z tego prawa, ale – jeśli chcemy być naprawdę wolni – musimy to prawo posiadać.

Udostępnij

6 Comments:

  1. „Każda osoba będąca właścicielem jakiegoś terenu może ustalić, jakie prawa obowiązują na tym terenie i wszystkie wchodzące nań osoby, jeśli chcą na nim przebywać, muszą zgodzić się na ich respektowanie.” A jeśli teren całego państwa uznamy za wspólną własność jego mieszkańców? Mamy wtedy państwo, czy AKAP? 😀

  2. Już chyba rozumiem, dlaczego licznik komentarzy pokazuje zawyżone wartości – zalicza do nich pingbacki 😀

  3. Czy dobrze rozumiem, że do przemocy wobec dzieci związanej z nadużywaniem wolności słowa (uogólnionej do wszystkich form informacji) jest udostępnianie pornografii w Internecie w taki sposób, że użytkownicy mogą ją oglądać bez udowodnienia, że są pełnoletni? (Oczywiście kliknięcie na przycisk „tak, jestem osobą pełnoletnią” nie jest żadnym dowodem).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.