Libertarianizm a globalne ocieplenie

Kwestia globalnego ocieplenia (czy szerzej: zmian klimatu) często traktowana jest jako wyzwanie dla teorii libertariańskiej. Pojawiają się tu dwie fundamentalne wątpliwości. Pierwsza dotyczy tego, czy etyka libertariańska rozpoznaje pewne formy nadmiernego wpływania na klimat jako naruszenie praw jednostek, a więc działanie, którego wolno nam zabronić. Druga dotyczy tego, czy społeczeństwo libertariańskie potrafiłoby sobie prowadzić z problemem globalnego ocieplenia.   

Czy etyka libertariańska rozpoznaje pewne formy wpływania na klimat jako naruszenia praw?
W moim przekonaniu odpowiedź na to pytanie brzmi: tak. By przeanalizować tę sprawę, zastanówmy się najpierw, jakie argumenty mógłby przedstawić ktoś, kto miałby przeciwne zdanie. Taka osoba mogłaby, po pierwsze, wskazywać, że z perspektywy libertariańskiej wpływanie na klimat nie może być formą agresji, ponieważ nikt nie ma „prawa do klimatu”. Ponieważ nikt nie zawłaszczył klimatu i nie jest jego prawomocnym właścicielem, nikt nie może żądać, by ów klimat pozostawał w niezmienionym stanie. Sytuacja byłaby tu analogiczna do kwestii pomówienia: jak wskazują libertarianie (co jest zresztą wielce problematyczne), ponieważ nikt nie ma prawa do swojej reputacji, nikt nie może być ukarany za to, że zniszczył czyjąś reputację.

Argument ten wydaje się nieprzekonywający. Wyobraźmy sobie następujący eksperyment myślowy. Jakaś firma opracowała rakietę z ładunkiem jądrowym, która po wystrzeleniu w stronę Słońca, spowodowałaby eksplozję, która zapoczątkowałaby jego powolne wygasanie. Takie działanie byłoby w oczywisty sposób złe i powinno być zakazane. Ale dlaczego? Przecież nikt z nas nie zawłaszczył Słońca w zgodzie z libertariańską teoria mieszania pracy z ziemią. Skoro Słońce nie jest przez nikogo zawłaszczone, dlaczego nie wolno go zniszczyć? Odpowiedź jest prosta: ponieważ nasze życie jest bezpośrednio powiązane ze Słońcem, zniszczenie Słońca oznaczać będzie zniszczenie ludzi (zauważmy, że w tym eksperymencie myślowym ludzie na Ziemi nie giną dlatego, że zabija ich nadmierna energia wyemitowana przez Słońce, ale dlatego, że Słońce przestaje im dostarczać konieczną do życia energię). Możemy stąd wywieść prosty wniosek, że zdarzają się sytuacje, w których nie wolno wpływać na świat zewnętrzny w taki sposób, że będzie to miało wpływ na życie innych, nawet jeśli nikt nie ma prawa do elementów świata zewnętrznego, na które wpłynęliśmy. A jeśli tak jest, to teraz pozostaje tylko wykreślić granicę, kiedy takie działanie jest niedopuszczalne.

(Oczywiście, można – i zapewne należałoby – próbować stworzyć jakąś bardziej rozwiniętą teorię, wskazującą, że atmosfera jest pewnego rodzaju dobrem wspólnym, które ludzie kolektywnie zawłaszczyli, w związku z czym mają prawo do tego, by jej stan pozostał zasadniczo niezmieniony, nie jest to jednak konieczne na potrzeby niniejszego tekstu, w którym chcę przede wszystkim podkreślić, że etyka libertariańska nie jest nieczuła na problem wpływania na klimat).

Jedna z prób zakreślenia tej granicy może brzmieć tak: nie powinniśmy wpływać na świat zewnętrzny w taki sposób, że w istotny i materialny sposób pogorszy to warunki życia innych ludzi. Odpowiedź ta może wydać się beznadziejnie ogólna. I zapewne taka jest, stanowi jednak dobry początek. Jakie przykłady takiego działania mógłbym podać? Przykładem mogłoby być podgrzanie temperatury na planecie w taki sposób, że obszary, które nie były pustyniami staną się pustyniami, obszary z dużymi opadami, które umożliwiały pewne formy rolnictwa, staną się obszarami z dużo mniejszymi opadami, na obszarach, na których wcześniej nie było huraganów lub występowały sporadycznie, huraganów będzie znacznie więcej, a poziom morza podniesienie się, zalewając tereny, na których mieszkają ludzie (zauważmy, że w tym ostatnim przypadku mamy do czynienia z bardzo oczywistym przykładem zapośredniczonej agresji). Słowem, przykładem może być antropogeniczne globalne ocieplenie. Z drugiej strony, jeśli ktoś przeleci odrzutowcem nad miastem i rozproszy chmurę, z której mógłby spać niewielki deszczyk, nie jest winien inicjacji przemocy: choć wpłynął na pogodę, nie wpłynął na zewnętrzny świat tak, by w istotny sposób pogorszyć sytuację innych. Nie wiemy, gdzie dokładnie znajduje się granica między działaniami, które naruszają w ten sposób prawa, a takimi, które nie naruszają. Wyznaczenie tej granicy to zadanie dla teoretyków libertarianizmu i libertariańskich sądów. Możemy jednak założyć, że jeśli najczarniejsze przepowiednie klimatologów są wiarygodne, można zakwalifikować nadmierną emisję CO2 jako działanie, które stanowi agresję.

Drugi argument przeciwników uznania nadmiernego wpływania na klimat mógłby wskazywać, że chociaż wpłynięcie przez jedną osobę (lub niewielką grupę osób działających w porozumieniu) na klimat mogłoby być traktowane jako agresja (gdyby na przykład jakaś firma wyemitowała olbrzymie ilości CO2), z taką sytuacją nie mamy do czynienia, gdy na klimat wpływają miliardy ludzi żyjących na całym świecie. To, że ich zsumowane wpływy powodują zmiany klimatyczne, jest niefortunnym zbiegiem okoliczności. Z agresją – mówiłby ten argument – mamy do czynienia, gdy pojedyncza osoba lub grupa osób narusza prawo innej osoby do dowolnego kontrolowania jej ciała lub własności, co da się w jakiś oczywisty, materialny sposób wykazać.

O problemie tym wspominałem w poprzednim wpisie, w którym analizowałem libertariańskie rozumienie przemocy i w którym opisałem tzw. złożone szkody ekologiczne. Szkody złożone odróżnić należy od prostych szkód ekologicznych, a więc szkód, w przypadku których pojedyncza osoba lub podmiot gospodarczy zanieczyszcza środowisko, w którym żyją inne osoby. O szkodzie złożonej możemy z kolei mówić, gdy: (1) emitentów jest więcej, (2) rozpatrywane oddzielnie szkody są zaniedbywalnie małe, (3) małe szkody wielu emitentów łączą się w realną – mającą wpływ na zdrowie, jakość życia innych – szkodę. Przykładem może być miejski smog. O ile działania pojedynczej osoby, która jeździ samochodem lub pali w piecu nieodpowiednim paliwem, przeważnie nie konstytuują inicjacji przemocy (szkoda jest zbyt mała), zsumowane działanie wielu takich jednostek tworzy realną, zagrażającą zdrowiu i skracającą życie szkodę.

Ktoś mógłby argumentować, że nie ma tu mowy o inicjacji przemocy: działania pojedynczej osoby nie powodują materialnej szkody, zaś fakt, że wiele małych działań wspólnie składa się na szkodę, jest jedynie nieszczęśliwym przypadkiem. Takie rozumowanie nie wydaje się przekonywające. Ostatecznie bowiem, jeśli działania innych doprowadzają jakąś osobę do utraty kontroli nad jej ciałem (w tym wypadku do utraty zdrowia), jakie znaczenie ma to, czy osoby, które do tego doprowadziły, działają w świadomej zmowie, czy nie? Skoro jednej osobie nie wolno zatruwać powietrza, którym oddycham, nie wolno tego robić wielu osobom, niezależnie od tego, czy działają w zmowie, czy nie. Każda osoba, której zdrowie jest zagrożone w wyniku działań innych osób, ma prawo domagać się zaprzestania takich działań, a jeśli nie odniesie to rezultatu, ma prawo bronić się z użyciem przemocy.

Globalne ocieplenie można więc postrzegać jako przykład złożonej szkody ekologicznej. Choć emisja CO2 przez pojedynczą osobę nie wpływa na zmiany klimatyczne, które negatywnie wpływają na życie innych, emisja CO2 przez wiele osób może mieć taki efekt. Skoro jedna osoba nie ma prawa wypuścić tyle CO2, by wpłynąć na klimat, dlaczego mieć do tego prawa ma większa liczba osób?

Ostatecznie więc wydaje się, że antropogeniczne zmiany klimatu mogą być traktowane jako forma agresji.

Czy wolne społeczeństwo poradziłoby sobie z problemem globalnego ocieplenia?
To jednak dopiero połowa problemu. Rozwiązaliśmy jego część teoretyczną, a teraz stajemy przed częścią praktyczną. Ustaliliśmy, że w ramach teorii libertariańskiej możliwe jest uznanie wpływania na klimat jako formy agresji, w związku z tym potencjalnie możliwe jest żądanie ograniczenia takiego wpływania i egzekwowanie zakazu z użyciem przymusu. Ale kto i w jaki sposób mógłby egzekwować taki zakaz? By odpowiedzieć na to pytanie, musimy wyobrazić sobie kilka możliwych scenariuszy. Pierwszy z nich to całkowicie bezpaństwowy świat. Drugi to świat, w którym dominują państwa minimalne. Trzeci to świat, w którym część terenów jest bezpaństwowa, a część państwowa.

Rozpocznijmy od całkowicie bezpaństwowego świata. Proces ograniczenia emisji wymaga kolektywnych, skoordynowanych działań. Zorganizowanie go nie jest żadną miarą trywialne: trzeba określić dopuszczalne poziomy emisji, a następnie kontrolować, by pojedyncze podmioty ich nie przekraczały. Teoretycznie podmiotem, który mógłby się tego podjąć, byłyby agencje ochrony.

Walka z globalnym ociepleniem mogłaby być w takim świecie problematyczna ze względu na efekt gapowicza. Zauważmy, że każdemu podmiotowi opłaca się emitować nadmierne ilości CO2, ponieważ jego wkład w globalne ocieplenie jest zaniedbywalnie mały (to, czy moja fabryka lub samochód wyemituje CO2, nie zaważy na tym, czy klimat się ociepli). Poszczególni emitenci nie będą domagali się, by ich agencje ochrony wprowadzały nakazy ograniczenia emisji. Równocześnie, żadnemu podmiotowi, który nie emituje CO2, nie opłaca się płacić za to, by z globalnym ociepleniem walczono: choć więc wszyscy ludzie i wszystkie agencje ochrony zyskałyby na walce z globalnym ociepleniem, ponieważ żaden podmiot (czy klient agencji ochrony, czy prywatna firma, czy wreszcie agencja ochrony) nie ma zachęty ekonomicznej, by włączyć się w tę walkę, można przewidywać, że jej zorganizowanie i sfinansowanie byłoby trudne.

By redukcja emisji CO2 na świecie była możliwa, agencje musiałyby się ze sobą porozumieć, że będą pilnować swoich klientów, by ci nie emitowali nadmiernych ilości CO2. Część agencji mogłaby nie chcieć angażować się w takie działania, licząc, że w ten sposób uda im się przejąć klientów tych agencji, które w takie działania się angażują. Całe obszary geograficzne (zarówno agencje, jak i ich klienci) mogłyby uznać, że wolą emitować nadmierne ilości CO2, a nie walczyć z globalnym ociepleniem, spowalniając wzrost gospodarczy. Co więcej, nawet jeśli agencje na jakimś obszarze zgodziłyby się na układ ograniczający emisje, każda z nich miałaby silną zachętę, by łamać jego zasady, pobłażając swoim klientom (jest to inna sytuacja niż w przypadku zwykłych zanieczyszczeń, gdzie mamy do czynienia z o wiele bardziej określoną ofiarą ­– tutaj ofiarą jest cały świat).

Wiele wydaje się tu zależeć od liczby takich agencji. Jeżeli wyobrażamy sobie świat pokryty tysiącami takich agencji, problem byłby poważny, być może nierozwiązywalny, wiemy bowiem, że siła efektu gapowicza oraz problemów z koordynacją rośnie wraz z liczbą podmiotów. Jeżeli w świecie takim agencji byłoby znacznie mniej – działałyby ponadnarodowe agencje, które miałyby swe oddziały na obszarach wielu obecnych państw ­– problem byłby mniejszy. Niestety w kwestii liczby agencji ochrony zdani jesteśmy na spekulację. Nawiasem mówiąc, zwolennicy anarchokapitalizmu mają tutaj dodatkowy problem: im mniej agencji ochrony tym łatwiej rozwiązać problem gapowicza, ale również tym większa szansa na kartelizację agencji (i mogącą być jej efektem wznowę państwa) i tym mniejsza konkurencja między agencjami.

Globalne ocieplenie a problem finansowania nauki w ładzie libertariańskim
Na tym jednak problemy się nie kończą. Zauważmy bowiem, że problem globalnego ocieplenia jest problemem nie tylko etycznym i politycznym, ale również naukowym. By móc walczyć z globalnym ociepleniem (i z każdym tego typu problemem), musimy najpierw… ustalić, że mamy taki problem. Tak więc, by jakiekolwiek formy ładu libertariańskiego mogły chronić się przed różnego rodzaju zagrożeniami, których zrozumienie wymaga rozwiniętej wiedzy naukowej, potrzebują one rozwiniętej nauki. Jak jednak wiadomo, również sama nauka, a przynajmniej niektóre jej odmiany, również mają charakter dobra publicznego. Oczywiście nie byłoby tak, że wolny rynek nie produkowałby w ogóle nauki. Przeciwnie, można spekulować, że pewne obszary nauki – szczególnie te, które mają łatwe przedłużenia technologiczne ­– kwitłyby, zasilane pieniędzmi wielkiego biznesu. Niemniej jednak formy nauki pozbawione oczywistego przedłużenia technologicznego mogłyby znajdować się w kryzysie.

Co więcej, zauważmy, że w ładzie anarchokapitalistycznym centra produkcji nauki nie byłyby rozdystrybuowane tak jak obecnie, gdzie każde państwo stara się – z różnych względów – w mniejszym lub większym zakresie finansować naukę. A jeśli tak by było, można by zakładać, że teoria antropogenicznego globalnego ocieplenia miałaby swoich zwolenników jedynie na tych obszarach, którym udało się sfinansować naukę. Innymi słowy, zacofane gospodarcze obszary byłyby również zacofane pod względem finansowania nauki, a to oznacza, że agencje na tych obszarach mogłyby niechętnie godzić się na ograniczenia emisji CO2.

Globalne ocieplenie w świecie etatystyczno-libertariańskim
Jak wyglądałaby sprawa w przypadku świata złożonego z państw minimalnych? Można zakładać, że podobnie do tej, z którą mamy do czynienia obecnie. Należy podkreślić, że w kontekście globalnego ocieplenia i dziś zmagamy się z problemem koordynacji i efektem gapowicza. Standardowo zakłada się, że państwa minimalne nie zajmowałyby się finansowaniem nauki, można jednak postulować, że jakaś forma finansowania nauki mogłaby być realizowana w ramach państwa minimalnego ze względu na kwestie bezpieczeństwa narodowego. Wydaje się to tym bardziej prawdopodobne, że państwo minimalne musiałoby bronić się również przez epidemiami, różnymi formami klęsk żywiołowych i tak dalej. Być może nie byłoby ono tak chude, jak pierwotnie wydawało się libertarianom.

Ostatni scenariusz, który należy rozważyć, to najbardziej prawdopodobny (choć i tak szalenie nieprawdopodobny) scenariusz pośredni, w którym większość świata zajmują państwa redystrybucyjno-regulacyjne, a obszary libertariańskie – czy to w formie anarchokapitalistycznej czy państw minimalnych – są w mniejszości. W takiej sytuacji obszary libertariańskie mogłyby po prostu próbować podporządkować się ustaleniom obszarów nielibertariańskich. W przypadku państwa minimalnego nie byłoby to kłopotem. W przypadku obszaru anarchokapitalistycznego pojawiłyby się problemy związane z efektem gapowicza.

Zauważmy, że w takim wypadku obszar libertariański jechałby na gapę, wykorzystując działania przedsiębrane na innych obszarach. Ta idea państw czy obszarów jadących na gapę, free-rider states, o której pisałem już wcześniej w kontekście infoanarchizmu i nauki, jest słabo zbadanym obszarem myśli libertariańskiej czy anarchistycznej. Możliwe bowiem, że małe obszary libertariańskie mogą nie przejmować częścią dóbr publicznych, licząc, że będą one produkowane przez inne kraje. Najlepszymi przykładami są tu właśnie nauka (czy naprawdę każdy kraj na świecie musi mieć „swoją naukę”?), patenty i prawa autorskie (znany przykład Chin jako gapowicza na tym obszarze), a także obrona narodowa – małe obszary posiadające potężnych liberalnych sąsiadów mogą zaoszczędzić na jej finansowaniu. Można zastanawiać się, na jakich innych obszarach ład libertariański mógłby jechać na gapę. Byłby to jeden z nielicznych przykładów sytuacji, w których państwa do czegoś by się przydawały.

Zakończenie
Krytycy libertarianizmu trafnie wskazują, że globalne ocieplenie może być istotnym problemem dla libertarianizmu. Nie dlatego, że teoria libertariańska nie rozpoznaje wpływania na klimat jako formy agresji, ale dlatego, że obszary libertariańskie mogłyby mieć problem z koordynacją, finansowaniem i egzekucją działań mających na celu zapobieganie takim problemom. Dodatkowa kwestia związana byłaby z finansowaniem nauki, której istnienie konieczne jest do rozpoznawania i rozwiązywania takich skomplikowanych problemów. Niemniej jednak problemy te byłby realne tylko wtedy, gdyby duża część świata miałaby charakter libertariański. Innymi słowy, byłyby to tak zwane dobre problemy. Gdyby ład libertariański zajmował tylko niewielki obszar, powiedzmy Polski, nie musielibyśmy się tym przejmować, mógłby on jechać na gapę na rozwiązaniach proponowanych przez bardziej rozwinięte (w złym znaczeniu tego słowa) państwa.

Wszystkie zamieszczone na blogu teksty są bezpłatne. Jeżeli chciałbyś wesprzeć istnienie bloga i przyczynić się do promocji idei wolnościowych, proszę o wpłaty na konto. Niestety wspieranie bloga ma charakter dobra publicznego, więc jeśli maksymalizujesz swoją wąsko rozumianą użyteczność, to nie dokonasz wpłaty.

Santander Bank
31 1090 1447 0000 0001 0168 2461

Udostępnij

15 Comments:

  1. Przyszło mi do głowy, że jeśli tutaj wszyscy emitują na szkodę wszystkich, to być może jest to przypadek wzajemnego znoszenia szkód. A jeśli nie, to prawdopodobnie praktycznym rozwiązaniem byłaby opłata emisyjna, bo to jest mniej podatne moim zdaniem na różne efekty gapowicza i nie powoduje, że musimy na wszystkich nakładać te same limity – co jest trochę bez sensu. Po prostu przyjęłoby się założenie, że emisja czegoś tam wyrządza szkodę wszystkim, więc wiąże się z koniecznością wniesienia opłaty na rzecz wszystkich. Jak byłoby to wykorzystane, to inna sprawa, ale równie dobrze mogłoby być tak, że działa to w obrębie każdego PAO z osobna i obniża abonamenty – tak, że PAO zarabia na abonamentach i na tych opłatach tyle samo, co bez tych opłat (plus jakiś dodatek za fakt ścigania jeszcze jednej rzeczy), ale obniża jednakowo wszystkim, a emitenci płacą od emisji. Tylko tutaj mamy paradoksalny inny efekt gapowicza: nie będą tego chcieli klienci PAO, które będzie miało klientelę, która jest mało zróżnicowana w sensie emisji (bo tylko tam, gdzie są emitenci wyraźnie powyżej średniej dla PAO, są klienci, którym opłaca się ściganie emisji).

    Łączę wyrazy szacunku.

    1. „jeśli tutaj wszyscy emitują na szkodę wszystkich, to być może jest to przypadek wzajemnego znoszenia szkód”.

      Tak byłoby chyba tylko wtedy, gdyby wszyscy emitowali na podobnym poziomie.
      A co z przyszłymi pokoleniami? Możemy wspólnie podgrzać planetę tak, że następne pokolenia się usmażą?

      „A jeśli nie, to prawdopodobnie praktycznym rozwiązaniem byłaby opłata emisyjna, bo to jest mniej podatne moim zdaniem na różne efekty gapowicza i nie powoduje, że musimy na wszystkich nakładać te same limity – co jest trochę bez sensu. Po prostu przyjęłoby się założenie, że emisja czegoś tam wyrządza szkodę wszystkim, więc wiąże się z koniecznością wniesienia opłaty na rzecz wszystkich”.

      I tu pojawia się problem z property rule/liability rule. Generalnie libertarianizm zawsze zakładał, że jak coś jest agresją, to ofiara ma prawo domagać się, by agresor zaniechał agresji, a nie tego, że ma płacić jakąś opłatę. To znany problem z libertariańską ekologią, która – nieoczekiwany obrót spraw – jest zbyt radykalna, zakazuje bowiem korzystnych gospodarczo naruszeń.

        1. W jakimś technicznym sensie, być może nie, ale w innym sensie, mniej technicznym, moim zdaniem, tak.
          Na przykład, gdybym wystrzelił rakietę z ładunkiem wybuchowym, która po 200 latach wróciłaby na Ziemię, wystrzeliwując ją, zaangażowałbym się w działanie, o którym z dużym prawdopodobieństwem można mówić, że naruszy prawa osób, które jeszcze nie istnieją. Technicznie nie naruszam prawa żadnej osoby (bo żadna osoba, której prawa zostaną naruszone jeszcze nie istnieje), ale naruszam – moralnie – prawa tych, którzy będą żyli za 200 lat.

          Tak naprawdę takie wystrzelenie rakiety nie różni się wiele od tego, że teraz wystrzeliłbym rakietę w kierunku miejsca, w którym obecnie nikogo nie ma, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że ktoś się w nim znajdzie, nim rakieta tam doleci.

          Więc nawet jeśli etyka libertariańska by to dopuszczała, to tym gorzej dla niej, byłaby to wystarczająca przesłanka, by ją zmienić.

          1. Czuję się przekonany, dziękuję.

            Swoją drogą czy to nie jest trochę analogiczne do świadomego przekazywania chorób genetycznych?

          2. To nieoczywiste. Za 200 lat technologia może być taka że złapanie tej rakietki może być dla kolejnych pokoleń banalnie proste. Nie widzę możliwości oszacowania praństwa.

      1. Ofiara ma prawo domagać się czegokolwiek – ale nie ma gwarancji, że agresor posłucha. Można oczywiście uznać, że dopuszczalna jest tutaj dowolnie duża przemoc celem zmuszenia agresora do zaniechania agresji (oczywiście dawkowana sensownie tak, żeby się upewnić, że ta „dowolnie duża” dawka jest rozsądnie blisko minimalnej skutecznej dawki), pytanie czy o to chodziło.

        Ale jeszcze ważniejsze jest pytanie, w jakich przypadkach, w których ofiara tego nie robi, ma prawo w imieniu ofiary robić to ktokolwiek inny. Kto ma prawo występować w imieniu ludzi, którzy będą żyli za 200 lat? Komu z początku XIX wieku powierzyłbyś prawo decydowania, które z ówczesnych działań należy rozpatrywać w imieniu Twoim jako ofiary – i dlaczego? Zaznaczam, że pytam dokładnie o to, o co pytam; nie interesuje mnie w tej chwili to, jakie działania będą w ten sposób traktowane tylko to, kto miałby o tym w duchu libertarianizmu decydować?

        Nie pytałbym o to, gdyby nie mocna sugestia z Twojej strony, wyrażona w tym i innych wpisach, że etyka libertariańska musi ewoluować w związku z zagrożeniami dla klimatu lub np. dla prywatności. Tempo tej ewolucji musi być adekwatne do tempa zmian, a to ostatnie przyspiesza tak, że nie mamy absolutnie żadnego pojęcia, jak będzie wyglądać Ziemia w XXIII wieku. Którą wersję libertariańskiej etyki mamy przykładać do występowania w imieniu żyjących wówczas ofiar dzisiejszej agresji i dlaczego akurat taką?

        Łączę wyrazy szacunku.

  2. (C1) „zdarzają się sytuacje, w których nie wolno wpływać na świat zewnętrzny w taki sposób, że będzie to miało wpływ na życie innych, nawet jeśli nikt nie ma prawa do elementów świata zewnętrznego, na które wpłynęliśmy”
    oraz
    (C2) „(Oczywiście, można – i zapewne należałoby – próbować stworzyć jakąś bardziej rozwiniętą teorię, wskazującą, że atmosfera jest pewnego rodzaju dobrem wspólnym, które ludzie kolektywnie zawłaszczyli, w związku z czym mają prawo do tego, by jej stan pozostał zasadniczo niezmieniony”

    Nawet jeśli nie udałoby się uzasadnić moralnie teorii atmosfery jako dobra wspólnego (C2), to być może na poziomie praktycznym (opisywanym w kategoriach ekonomicznych) metodą na zaspokojenie twierdzenia moralnego z cytatu pierwszego (C1) – przez prywatne agencje ochrony w ramach wyłonionego wspólnego systemu prawnego – mogłoby być działanie „tak jakby” atmosfera była pewnego rodzaju dobrem wspólnym, którego wartość zależy od jej stanu, do której to wartości każdy człowiek ma pewne ułamkowe prawo (być może korygowane o jakieś współczynniki zależne od tego w jaki sposób zmiana klimatu oddziałuje na nasze życie np. na konkretnym obszarze geograficznym).
    Prawdopodobnie nie musimy moralnie uzasadniać tego typu teorii atmosfery jako dobra wspólnego. Rozwiązania tego typu (bazujące na konstrukcie teoretycznym zbliżonym do jakiejś teorii wspólnej własności do klimatu) mogłyby się wyłonić w ramach prywatnego zarządu z konkurującymi agencjami ochrony – ponieważ byłyby po Friedmanowsku* efektywne. Innymi słowy byłyby one praktyczną realizacją zasady moralnej z cytatu pierwszego (C1) o ile taka zasada zostałaby dostatecznie rozpowszechniona wśród ludzi (być może nawet wystarczyłoby jej rozpowszechnienie jedynie wśród ludzi odpowiedzialnych za tworzenie prawa tj. sędziów, arbitrów i innych osób odpowiedzialnych za przebieg prywatnej legislacji).

    *David Friedman”The Machinery of Freedom”

  3. Jeśli udałoby się na gruncie praw jednostek moralnie uzasadnić jakaś wersję teorii atmosfery jako dobra wspólnego zawłaszczanego kolektywnie to można byłoby spróbować pokazać proces, w którym ze stanu natury, bez łamania praw jednostek najpierw powstaje wspólny system prawny z konkurującymi agencjami ochrony, a następnie w ramach tego systemu prywatnego zarządu wyłania się instytucja systemu handlu emisjami (nazwijmy to ETS-like entity). Byłby to argument analogiczny do argumentu Nozicka w którym ze stanu natury wyłania się state-like entity (jego zmodyfikowanej postaci uwzględniającej współczesne rozważania teoretyków anarchokapitalizmu). Podobnie jak u Nozicka musiałoby to być wyjaśnienie potencjalne typu niewidzialnej ręki (invisible-hand), które byłoby oparte o prawdziwe prawa i fakty (nie byłoby ani fact-defective ani law-defective).

    Odnośnie teorii pierwotnego zawłaszczenia czy nie możemy powiedzieć, że w pewnym sensie nieustannie „mieszamy” swoją pracę zarówno z energią emitowaną przez słońce jak i z warunkami fizycznymi panujacymi dzięki sprawnie funkcjonującej atmosferze. Można więc powiedzieć, że w pewnym sensie na bieżąco zawłaszczamy jakąś część słońca lub atmosfery (coś w rodzaju streamingu zawłaszczenia).

    1. „Odnośnie teorii pierwotnego zawłaszczenia czy nie możemy powiedzieć, że w pewnym sensie nieustannie „mieszamy” swoją pracę zarówno z energią emitowaną przez słońce jak i z warunkami fizycznymi panujacymi dzięki sprawnie funkcjonującej atmosferze. Można więc powiedzieć, że w pewnym sensie na bieżąco zawłaszczamy jakąś część słońca lub atmosfery (coś w rodzaju streamingu zawłaszczenia).”

      No mieszamy z tą energią, co doszła, a nie mieszamy z tą, która jeszcze nie doszła. Z faktu, że złapałeś 10 ryb, które wpadły w twoją sieć nie wynika, że masz prawo do wszystkich następnych. Ktoś może po prostu jest łapać bliżej źródła rzeki, zanim do ciebie dopłyną.

  4. W ogóle to – w odniesieniu do tego wpisu, ale i do wpisu o teorii przemocy – wydaje mi się, że za słabo położony jest nacisk na jedną rzecz w kontekście przemocy rozproszonej.

    Otóż jeśli słusznym jest podejście, że z punktu widzenia ofiary jest wszystko jedno, czy przemocy dokonuje jedna osoba, czy suma bardzo wielu osób działających w porozumieniu, czy suma bardzo wielu osób działających bez porozumienia, to znaczy, że dla oceny agresywności działania sumy tych osób, ale też każdej z nich z osobna, istotna jest tylko skala zjawiska. W szczególności nieistotny jest cel.

    Na przykład każde użycie antybiotyku może być rozpatrywane w kategorii mikroagresji, ponieważ drogą selekcji naturalnej wzmacnia kolejne pokolenia bakterii, które mogą atakować innych. Ocena tej mikroagresji (w sensie libertariańsko-legalnym, nie moralnym) nie może więc zależeć od tego, czy ktoś stosuje antybiotyk, żeby uratować swoje życie, czy też po to, żeby drożej sprzedać kurczaka – ponieważ powód, dla którego w ogóle uważamy to za agresję, od tego nie zależy.

    Oczywiście jest pokusa, żeby stwierdzić, że ratowanie życia nie jest agresją, a pasienie kurczaków nią jest, ponieważ suma użyć antybiotyków przeznaczonych tylko na ratowanie życia byłaby wystarczająco mała, żeby nie kwalifikować się do miana złożonej agresji rozproszonej. Tyle tylko, że to zmusza każdego do przyjęcia odgórnej hierarchii wartości – co jest dokładnie pretekstem wprowadzania antylibertariańskich praw. W libertariańskim ładzie człowiek musi mieć wybór, czy woli przedłużać swoje życie, czy też żyć krócej, ale intensywniej, dlatego odgórne narzucanie, że nie wolno mu np. zrezygnować z przyjęcia antybiotyku celem uratowania siebie i przeznaczenia go na rozrost kur jest niedopuszczalne.

    Łączę wyrazy szacunku.

    1. „Otóż jeśli słusznym jest podejście, że z punktu widzenia ofiary jest wszystko jedno, czy przemocy dokonuje jedna osoba, czy suma bardzo wielu osób działających w porozumieniu, czy suma bardzo wielu osób działających bez porozumienia, to znaczy, że dla oceny agresywności działania sumy tych osób, ale też każdej z nich z osobna, istotna jest tylko skala zjawiska. W szczególności nieistotny jest cel.”

      Czyli twoje rozumowanie byłoby takie: załóżmy, że superbakteria powstanie, jeśli ludzie zużyją milion dawek antybiotyku w ciągu roku. Wtedy każda z miliona osób ma prawo do jednej dawki antybiotyku rocznie, chyba, że ktoś nie wykorzystał swojej puli (można nimi handlować). Jeśli tak by było, to ci, którzy używają antybiotyków do ratowania życia, kupowaliby prawa od tych, którzy chcą ratować kurczaki.

      To może się wydawać trochę „nie fair”, ktoś może mówić, że chorzy powinni za zasadzie triażu mieć prawo do większej ilości dawek kosztem sprzedawców kurczaków. Pytanie brzmi więc, jak dystrybuujemy prawa do dawek: czy dajemy wszystkim tyle samo praw i każemy im nimi handlować, czy dajemy prawa najbardziej potrzebującym. Pewno libertarianizm nakazywałby to pierwsze, choć niekoniecznie, o czym piszę niżej.

      „Tyle tylko, że to zmusza każdego do przyjęcia odgórnej hierarchii wartości”.

      My wszyscy wierzymy w taką hierarchię wartości, wszyscy wiemy, że życie ludzi jest ważniejsze niż kurczaki. Ale fakt, libertarianizm uznaje, że fakt, iż wszyscy w coś wierzymy nie daje prawa do wymuszania tego. Można jednak myśleć o tym w kontekście spodziewanego zysku (to jest w ogóle dobra rama do myślenia). Możemy założyć, że wszystkim jednostkom opłaca się bardziej żyć w społeczeństwie, w którym prawo do antybiotyków jest przyznawane w ramach triażu chorym. Więc jeśli coś jest korzystne dla wszystkich, to może być uznane za ogólną zasadę sprawiedliwości.

      Jedyne prawa, które mogą być naruszane w takiej sytuacji, to prawa obecnych producentów kurczaków. Ich można by spłacić i następnie wprowadzić KORZYSTNE DLA WSZYSTKICH zasady dystrybucji praw do korzystania z antybiotyków.

      1. Wydaje mi się, że mamy tu do czynienia z wewnętrzną sprzecznością – albo coś jest korzystne dla wszystkich, albo jest niekorzystne np. dla producentów kurczaków. I może to dotyczyć nawet sytuacji, w której to ich życie leży na szali.

        „My wszyscy wierzymy w taką hierarchię wartości, wszyscy wiemy, że życie ludzi jest ważniejsze niż kurczaki.” – nie zgadzam się z tą tezą. Nie nazywam jej „zdaniem”, bo jest zbyt rozmyte, żeby być zdaniem. Z libertarianizmu wynika wprost, że życie ludzkie nie jest czymś bezcennym, ponieważ w sytuacji zagrożenia zażegnanie tego zagrożenia wymaga zasobów, które często przekraczają możliwości zagrożonego, a niedopuszczalnym jest użycie przemocy celem zdobycia tych zasobów od innych ludzi. Innymi słowy: istnieje taka liczba kurczaków – być może bardzo wielocyfrowa – która jest ważniejsza niż życie jednego człowieka. Choćby dlatego, że jest w stanie „uratować” życie dużo większej liczby ludzi na większą skalę. Wziąłem „uratować” w cudzysłów, bo to też jest warte pamiętania, że w rzeczywistości nigdy nie ratujemy życia w sensie nieśmiertelności – jedyne, co możemy robić, to odsunąć w czasie jego nieuchronne zakończenie oraz/lub poprawić jego jakość. Ponieważ żywienie ma na to wpływ, równie dobrze możemy o tym myśleć jak o sytuacji, w której na szali jest kilkadziesiąt lat ludzkiego życia, a decyzja, przed którą stoimy, to czy rozdystrybuować je wśród tak dużej populacji, żeby wypadło po kwadransie na osobę, czy skupić je na jednym człowieku. I dobrze byłoby, żeby była to decyzja w miarę jednolita niezależnie od tego, czy mówimy o aktywnym dołożeniu tego czasu, czy o biernym niezapobieżeniu jego skróceniu, itd.

  5. Bardzo ciekawa dyskusja.
    W kontekście już w zasadzie wzmiankowanym o przemocy, przyszła mi tez do głowy taka myśl: Gdyby kilka osób się zmówilo, żeby opóźnić mój dojazd do pracy, to uznalibyśmy to za w jakimś sensie złe (naruszenie praw nawet: dla porównania, jeśli ktoś celowo blokuje ci chodnik a ty się przez to spóźniasz to uznalibyśmy to za jakieś pogwałcenie praw). I w sumie nie ma dla nas, ofiary, znaczenia czy inni się faktycznie zmówili czy nie. Szkoda to szkoda. Ale nie uważamy przecież, ze korki komunikacyjne to forma przemocy za którą należy się zadośćuczynienie czy kara. A to nic innego jak emergentny wynik tysięcy ludzkich decyzji z których żadna pojedynczo nie spowoduje mojego opóźnienia. Rozwiązujemy to w taki sposób ze jednostki narażone na korki są odpowiedzialne za to by organizować sobie dojazdy i mieszkanie wokół takich utrudnień.

  6. Ja myślę, że rzeczywiście w przypadku zwykłych korków spowodowanych przeciążeniem komunikacyjnym trudno mówić o łamaniu praw jednostek. W tym przypadku korki nie wynikają z bezpośredniego łamania praw jednostek, a raczej dochodzimy tutaj do problemu efektywności korzystania z drogi tj. problemu złego zarządzania drogą np. braku naliczania opłat za użytkowanie drogi uzależnionych od tego ilu akurat ludzi w danych godzinach chciałoby korzystać z tej drogi (w zasadzie podobnie jak w przypadku atmosfery jest to problem własności wspólnej). W tym sensie istnieje możliwość, że problem ocieplenia klimatu spowodowany zwykłymi emisjami może być – analogicznie – problemem „zarządzania atmosferą”, problemem złego zarządzania atmosferą tj. problemem ekonomicznym, w którym jednak nie dochodzi do naruszania praw jednostek. Z drugiej strony moim zdaniem jeśli ktoś jedzie zbyt ryzykownie i powoduje korek to łamie prawa innych osób. Odpowiednikiem takiego zachowania byłaby nadmierna emisja np. przez jakąś dużą fabrykę. Być może dopiero tego typu nadmierne emisje można byłoby uznać za złamanie praw za które należy się jakaś rekompensata (zostawiam tutaj kwestie takie jak „komu”, „ile” i „na jakiej podstawie”). Nie wiem też w jaki sposób można rozstrzygnąć kiedy emisja miałaby być nadmierna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.